Oddział Warszawski
tel. 22 826 79 45
sdrp.warszawa@dziennikarzerp.pl

Raport Gęgaczy

18 października 2015

Studio Opinii przedstawiło 13 października 2015 r. 180. stronicowy „Raport Gęgaczy” . Jego autorzy opisują manipulacje i nieprawdy, jakich dopuszczają się w przedwyborczej, publicznej debacie liderzy PiS. Wskazują jednocześnie na konsekwencje, jakie mogą wynikać dla polskiej gospodarki i życia społecznego, gdyby program tej partii został konsekwentnie wcielony w życie. Poniżej, za zgodą autorów, prezentujemy rozdział poświęcony mediom. Z całym „Raportem” można zapoznać się na stronie Studia Opinii, lub :www.youblisher.com/p/1235659-Raport-gegaczy/

Krzysztof Łoziński, Piotr Rachtan

RAPORT GĘGACZY

Rozdział 5

Media, Internet, cenzura

Prawo i Sprawiedliwość od pierwszej chwili, gdy wygrało w 2005 roku wybory parlamentarne, ujawniło niezwykłe zainteresowanie dla mediów, osobliwie dla mediów publicznych, to znaczy dla telewizji publicznej i Polskiego Radia. Jak większość ludzi, żyjących przez większość swojego dorosłego życia w systemie najpierw totalitarnym a potem tylko mocno autorytarnym, dla których realny socjalizm był naturalnym biotopem, twórcy PiS uważali, że dzięki telewizji nie tylko utrwalą swoją władzę, ale także – a może przede wszystkim – łatwiej przeprowadzą swój wielki projekt demontażu Trzeciej RP i budowy w jej miejsce RP Czwartej. Nie dziwota więc, że dwie dla tego projektu fundamentalne ustawy przeprowadzono w tempie iście stachanowskim: przejęcia mediów i lustracji.

Przejęcie kontroli nad telewizją i radiem nie było możliwe bez wymiany składu osobowego a więc i bez nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie Radia i Telewizji. Nowelizację przeprowadzono błyskawicznie, prezydent Lech Kaczyński spiesznie podpisał ją w noc przedsylwestrową, by zdążyć z drukiem.

Serwis „Wirtualne media” tak relacjonował przebieg prac legislacyjnych:

W ostatnich dniach przebieg prac sejmowych w tym zakresie wzbudził wiele sporów. Posłowie PO i SLD uważają, że PiS chce przejąć kontrolę nad publicznymi mediami. PiS odpiera te zarzuty i twierdzi, że znowelizowana ustawa to realizacja programu „Tanie państwo”, a szybkie tempo to wynik „sprawnych prac Sejmu”.

Główne prace nad nowelizacją ustawy o rtv, Prawa telekomunikacyjnego i Prawa pocztowego toczyły się w ciągu kilku ostatnich dni. We wtorek odbyło się posiedzenie specjalnie powołanej podkomisji, a w środę, czwartek i piątek odbyły się kolejne posiedzenia połączonych komisji Kultury i Środków Przekazu oraz Infrastruktury (w tym w czwartek – dwa posiedzenia). W piątek, po drugim czytaniu projektu ustawy, przeprowadzono głosowanie nad nią.

Tak szybkie tempo prac krytykowali posłowie PO, SLD i PSL. Złożyli oficjalne protesty do marszałka Sejmu.

W piątek rano punkt o drugim czytaniu projektu ustawy włączono do porządku obrad. Doszło do kolejnych sporów. Piotr Gadzinowski (SLD) przypomniał protesty PO, SLD i PSL. Marszałek Sejmu Marek Jurek (PiS) wyjaśnił, że protesty były przedmiotem dyskusji Prezydium Sejmu oraz Konwentu Seniorów i stwierdzono, iż nie postawiono w nich żadnych „umotywowanych zarzutów natury regulaminowej”.

Marszałek podtrzymał to stanowisko w trakcie rozmów z dziennikarzami. Według niego, najbardziej merytoryczny był protest SLD, ale – jak powiedział – nie były to zarzuty mogące unieważniać prace komisji. Około południa odbyło się drugie czytanie projektu, a następnie zebrały się połączone komisje kultury i infrastruktury, które przyjęły kolejne poprawki zgłoszone przez PiS i LPR. Jednocześnie odrzucono poprawki PSL. W wieczornym głosowaniu za nowelizacją ustawy głosowało 236 posłów, przeciw było 179, a dwóch wstrzymało się od głosu. Ustawę poparły kluby: PiS, LPR i Samoobrona. Przeciwko opowiedziały się: SLD, PO i PSL. Nowelą zajmie się jeszcze Senat.

Zgodnie z nowelą, dwóch członków KRRiT powoła Sejm, dwóch – prezydent i jednego – Senat. W znowelizowanej ustawie o mediach znalazł się też kontrowersyjny zapis o nowym obowiązku Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji – „inicjowaniu i podejmowaniu działań w zakresie ochrony zasad etyki dziennikarskiej”. Taką poprawkę wprowadziła Samoobrona, która twierdzi, że dziennikarze piszą o niej nieprawdę. PiS to zaakceptowało, bo była to cena partii Leppera za pomoc w ekspresowym przeforsowaniu ustawy w Sejmie.

– Etyka dziennikarska w wydaniu Samoobrony sprowadza się wyłącznie do tego, czy dziennikarz mówi źle, czy dobrze o Lepperze – komentuje Danuta Waniek, przewodnicząca KRRiT. – Pomysł, by to Krajowa Rada zajmowała się etyką mediów, jest chory. Mogą być przecież naciski na KRRiT, by cofnąć koncesję, bo dziennikarz danej stacji zachowuje się nieetycznie – dodaje Waniek. – Zapis o etyce dziennikarskiej jest wieloznaczny i nieprecyzyjny. Dlatego może być interpretowany na wiele sposobów w zależności od sytuacji – mówi Krystyna Mokrosińska, szefowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. I dodaje, że jeśli pojawią się naciski polityków na media, to SDP będzie reagować.

– Obowiązują nas standardy międzynarodowe, a one pozwalają na dość daleko idącą krytykę polityków – podkreśla Mokrosińska. PiS bagatelizuje zapis o etyce dziennikarskiej. Poseł Antoni Mężydło przekonuje, że jest on pusty i niewykonalny. – Nie ma przecież skodyfikowanych zasad etyki dziennikarskiej, więc zapis nic nie wnosi – mówi poseł. W znowelizowanej ustawie o mediach znalazł się też wątpliwy konstytucyjnie przepis o szczególnym traktowaniu nadawców społecznych, takich jak Radio Maryja. To propozycja LPR. Prawnicy uważają, że zapis ten również jest nieprecyzyjny. Taką opinię przedstawili we wtorek na posiedzeniu sejmowej komisji kultury eksperci. Opozycja chce zaskarżyć do Trybunału Konstytucyjnego zapisy ustawy dotyczące tzw. rekoncesji dla nadawców społecznych i etyki dziennikarskiej. Ustępująca KRRiT poprosiła już o to rzecznika praw obywatelskich. Zdaniem SLD, przepis dający przywileje nadawcom społecznym narusza konstytucyjną zasadę równości.

Nic dziwnego, że Trybunał Konstytucyjny miał odmienne od twórców ustawy zdanie: wyrokując o poddaniu kontroli „etyki dziennikarskiej” TK oznajmił, że „Organ władzy publicznej, którym jest Krajowa Rada, nie powinien być wyposażany w kompetencję do podejmowania i inicjowania działań wiążących się z określaniem jakie są zasady etyki dziennikarskiej i z egzekwowaniem przestrzegania tych zasad. Taki stan rzeczy jest niedopuszczalny w demokratycznym państwie prawnym zwłaszcza, że stwarza realne zagrożenie niekontrolowanego i niezgodnego z Konstytucją ograniczania wolności słowa. Trybunał Konstytucyjny orzekł, że przyznanie KRRiT zadania w postaci inicjowania i podejmowania działań w zakresie ochrony zasad etyki dziennikarskiej wykracza poza zakres odpowiadający roli i pozycji ustrojowej tego organu.” Za sprzeczne z konstytucją Trybunał uznał uprzywilejowanie nadawców społecznych (czyli Radia Maryja i Telewizji Trwam) oraz pomysł, by przewodniczącego KRRT powoływał prezydent.

Porażka w Trybunale nie zraził jednak PiS-u, który i tak stworzył z Krajowej Rady instytucję sobie poddaną, z nowymi prezesami i radia, i telewizji, z nowymi szefami poszczególnych redakcji i rozgłośni, jednym słowem – całą orkiestrę medialną. Przypomnijmy tu „czyszczenie złogów gomułkowsko-gierkowskich” i zwalnianie „starych bab” przez prezesów Krzysztofa Czabańskiego i Jerzego Targalskiego, z których obaj mieli zresztą w życiorysach wieloletnie członkostwo w PZPR. Do zwolnienia w Polskim Radiu przewidziano blisko 300 osób (na 1200 zatrudnionych), wśród nich wiele znanych „głosów”.

Odrębną kwestią była lustracja dziennikarzy, którą zarządziła tzw. Ustawa lustracyjna. Opisał to szczegółowo Krzysztof Łoziński w internetowym magazynie „Kontrateksy”:

Zlustrować Ala Pacino i Genowefę Pigwę

Około 600.000.000 (sześćset milionów) ludzi z całego świata podlega w Polsce lustracji. To wcale nie żart. To wniosek z kolejnego bubla prawnego uchwalonego przez Senat, bezmyślnie przyklepanego przez Sejm i podpisanego przez prezydenta.

I ty zostaniesz dziennikarzem

Przyjęta przez Senat ustawa lustracyjna nakazuje lustrację wszystkich dziennikarzy, także cudzoziemców i obywateli polskich na emigracji. Sankcją za niezastosowanie się do niej ma być 10 lat zakazu wykonywania zawodu.

Kto jest dziennikarzem określa ustawa Prawo Prasowe, która tworzona była w zupełnie innym celu (określenia co i jak wolno publikować), w dodatku w czasach, gdy nie było jeszcze Internetu i telewizji satelitarnej. W ustawie Prawo Prasowe zapisano, że dziennikarzem jest każdy, kto wykonuje pracę na rzecz redakcji i to nawet pracę jednorazową, nieodpłatną. A więc nie musi być zatrudniony, wystarczy że raz w życiu zrobił coś dla redakcji – przysłał list, zdjęcie, udzielił odpowiedzi do mikrofonu na ulicy. Mało tego, inny artykuł Prawa Prasowego mówi, że przepisy ustawy dotyczą nie tylko publikacji w prasie (pod pojęciem prasy ustawa rozumie także stacje telewizyjne i radiowe) ale także wszelkich innych publikacji. Oznacza to, że Prawo Prasowe dotyczy także Internetu, książek, ulotek, sztuk teatralnych, kabaretów, filmów, wystaw fotografii i malarstwa… Nie zapisano wprawdzie jasno, czy osoby pracujące dla takich mediów też są dziennikarzami w sensie ustawy, ale nie określono też, że nie są, a w kilku przypadkach polskie sądy orzekły już, że są.

Doda dziennikarka i redaktor Nikifor

Przy skrajnej interpretacji ustawy Prawo Prasowe, dziennikarzami są więc: autorzy wpisów na forach internetowych, posiadacze blogów czy stron internetowych w ogóle, wszyscy aktorzy teatralni, filmowi i kabaretowi, fotograficy, malarze, mówcy wiecowi, czy choćby ludzie głośno mówiący w miejscach publicznych. Według orzecznictwa polskich sądów głośne przemawianie do tłumu nawet przypadkowych słuchaczy jest tożsame z publikowaniem głoszonych treści, a w połączeniu z Prawem Prasowym w skrajnej interpretacji, orzecznictwo to znaczy, że człowiek głośno śpiewający na ulicy jest dziennikarzem.

Ktoś powie, że przesadzam. Być może, ale były już przypadki wydawania wyroków przez sądy w oparciu o taką interpretację Prawa Prasowego. I wbrew pozorom nie musiały to być wyroki absurdalne. Po prostu definicja dziennikarza z ustawy Prawo Prasowe miała służyć określeniu, kto jest obowiązany przestrzegać norm dotyczących wszelkich publikacji, rozumianych jako głoszenie jakiejś treści wobec zbiorowych odbiorców. Norm takich, jak: głoszenie prawdy, sprawdzanie źródeł, nie obrażanie nikogo itp. Dla tego celu, taka, jak powyżej, definicja dziennikarza, jest dobra. Absurdalna staje się dopiero, gdy zaczyna się ją stosować dla innych celów, na przykład lustracji.

Nawiasem mówiąc, taką szeroką definicję dziennikarza stosuje od lat IPN, udostępniając swoje archiwa ludziom obecnie nie zatrudnionym w żadnej redakcji. IPN rozumuje, że skoro ktoś kiedyś coś publikował, to jest dziennikarzem i ma dostęp, jako dziennikarz. Jak już wspomniałem, taką logiką potrafią kierować się też sądy, stosując Prawo Prasowe wobec autorów blogów, czy wpisów na forach internetowych.

Bruce Willis i Brian Scott do lustracji

Prawo polskie (o ile w konkretnej ustawie nie zapisano inaczej) dotyczy wszystkich obywateli polskich, wszystkich osób przebywających na terytorium Polski, w tym cudzoziemców, oraz osób prowadzących jakąkolwiek działalność na terytorium Polski, nawet gdy fizycznie w Polsce nie przebywają (oczywiście w zakresie tej działalności). Lustracji mają więc podlegać także Brian Scott, Klaus Bachmann i Gabrielle Lesser. Na szczęście, dziennikarka „Kontratekstów”, Ton Van Anh urodziła się po 1972 roku, wiec IPN nie będzie sprawdzał, czy nie współpracowała z ORMO w Sajgonie.

Ale tu dochodzimy do większego absurdu. Wedle ustawy, lustracji mają podlegać dziennikarze wszystkich mediów w Polsce, ale nie wiadomo, co to znaczy. Czy mediów tworzonych w Polsce, czy kolportowanych w Polsce, czy wydawanych w Polsce, czy nadawanych z Polski? Pojawia się od razu pytanie: w jakim kraju leży Internet i w jakim kraju leży satelita? Czy lustracji podlega telewizja „Trwam” nadawana do satelity z terytorium Federacji Rosyjskiej i „Polonia 1” Nicoli Grauso nadawana z Włoch? Bo jeśli tak, to znaczy, każda telewizja odbierana w Polsce i cały Internet, nawet ten z Papui Nowej Gwinei, podlegają lustracji (bo Internet z całego świata odbierany jest w Polsce). Platforma cyfrowa „Cyfra+” przekazuje do Polski sygnał ponad 800 stacji telewizyjnych i radiowych z całego świata. Codziennie powstaje ponad 100 tysięcy nowych blogów internetowych i publikowane jest w Internecie miliard nowych zdjęć. To wszystko chcą zlustrować szanowni senatorowie. Wedle mojego szacunku ok. 600 milionów ludzi z całego świata ma złożyć oświadczenia lustracyjne a IPN ma je sprawdzić.

Ale to nie koniec absurdów ustawy. Według naszego prawa, obywatelem polskim jest każdy, kto nie przestał nim być decyzją polskich władz. I tu mamy milion lub więcej emigrantów mieszkających od lat za granicą, których Polska ciągle uważa za swych obywateli, nawet gdy oni mają inne zdanie. Bardzo wielu z nich jest ziennikarzami. Ludzie ci mają się zlustrować, bo jak nie, to przez 10 lat nie będą mogli wykonywać zawodu dziennikarza, na przykład w BBC lub „New York Harald Tribune”.

Jak zarobić dużo pieniędzy i wykiwać sąd lustracyjny

Ustawa przewiduje sankcję: zakaz wykonywania zawodu na 10 lat. Sankcja ta jest w oczywisty sposób sprzeczna z Europejską Konwencją Praw Człowieka, która zakazuje pozbawiania kogokolwiek wolności słowa, a praca dziennikarza polega na wypowiadaniu się. Zakaz wykonywania zawodu dziennikarza, to ni mniej, ni więcej, tylko dziesięcioletni zakaz wypowiadania się publicznie. Ten pomysł w UE żadnym sposobem nie przejdzie. Jeśli ktoś chce bardzo dużo i bez wysiłku zarobić, to powinien w sądzie okręgowym zarejestrować nową gazetę (np. pod tytułem „Latające Ślimaki”) z sobą w roli redaktora naczelnego, a następnie nie wypełnić oświadczenia lustracyjnego. Rejestracja gazety w sądzie to wypełnienie jednego druczku i znaczki opłaty sądowej za 30 złotych. Trzeba poczekać, aż zostanie się ukaranym zakazem wykonywania zawodu dziennikarza i zaskarżyć tę decyzję do Trybunału Praw Człowieka Strasburgu. 50 tysięcy euro odszkodowania ustawi nas finansowo na długie lata.

Jest i drugie zastosowanie tego patentu. Sąd lustracyjny odmówił lustracji Henrykowi Karkoszy i paru innym osobom. Teraz lustrować będzie musiał, jeśli chętni do autolustracji wypełnią ten druczek i zapłacą 30 złotych.

Internauto wylegitymuj się

Zgodnie z ustawą nie wolno mi, jako redaktorowi naczelnemu, zamieścić żadnego materiału dziennikarza ukaranego zakazem na 10 lat. Szkopuł w tym, że nie tylko w naszej internetowej gazecie, ale i w wielu mediach tradycyjnych, znaczna część tekstów przesyłana jest przez Internet. Dzisiejsi dziennikarze bardzo często mieszkają w innych miastach a nawet krajach, niż wychodzi gazeta. Jeżeli dostaję tekst podpisany Jaś Kowalski, to skąd mam wiedzieć, że nie podpisała się tak ukarana zakazem Ania Kwiecińska? Muszę to sprawdzić. Muszę kazać na przykład Mariannie Dembińskiej przyjechać z Mediolanu albo Staremu Wiarusowi z Sydney i wylegitymować się dowodem osobistym. Ale by była kupa śmiechu! Ale to jeszcze nic, bo to Polacy. Ale jak mam zmusić do legitymowania się Davida Kilgurda z Kanady albo Pawła Szeremieta z Rosji? Nie chcę nawet słyszeć odpowiedzi, gdzie oni mają polską ustawę.

Lustracyjna szafa

Od tej pory w każdej redakcji powinien pojawić się nowy mebel – szafa na oświadczenia lustracyjne. „Kontrateksty” istnieją dopiero 3 lata, i to nie całe, a już pisuje w nich blisko 300 osób z czego ok. 30 systematycznie. Współpracownicy „Gazety Wyborczej” to pewnie kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Tam już jedna szafa nie wystarczy. Jak z tego wybrnąć? Wyrejestrowanie gazety internetowej w Polsce i przeniesienie jej na serwer w USA, to jakieś 3 godziny roboty. Pisanie pod pseudonimem, to też nie problem. Trzeba by tylko dodać podtytuł dla senatorów lustratorów: „Szukaj wiatru w polu”. A swoją drogą ciekawe, jak oni zmuszą do lustracji telewizję Al-Dżazira i jak wylegitymują Osamę ben Ladena? Senator Zbigniew Romaszewski powiedział, że trzeba w takiej sytuacji zmienić Prawo Prasowe. Problem w tym, że trzeba, w takim celu, odpowiedzieć na wspomniane już pytanie: w jakim kraju leżą satelita i Internet? Jedynym rozsądnym rozwiązaniem byłoby ograniczenie lustracji do osób, które były dziennikarzami mediów politycznych (da się stworzyć zamkniętą listę) w czasach PRL i dać spokój wszystkim pozostałym. Wszystkie inne pomysły prowadzą do absurdu. Najgorszym pomysłem jest zdanie się na tak zwany zdrowy rozsądek (nie u wszystkich jest on zdrowy). To by dopiero było bagno – całkowita dowolność interpretacji, kto jest dziennikarzem lustrowanym, a kto nie.

*****

11 maja 2007 roku Trybunał Konstytucyjny w pełnym składzie orzekł, że „Z obowiązku poddania się procedurom lustracyjnym wyłączono: [...]członków zarządów lub rad nadzorczych, osób prawnych, a także osoby fizyczne, które uzyskały koncesje na rozpowszechnianie programów radiowych i telewizyjnych; wydawców oraz redaktorów naczelnych w rozumieniu prawa prasowego, także dziennikarzy”.

Jednym z istotnych argumentów przeciw konstytucyjności ustawy podnoszonym w skardze konstytucyjnej był zapis 10. letniego zakazu wykonywania zawodu dziennikarza dla osób zlustrowanych. Podnoszono, że jest to typowy akt zakazanej przez Konstytucję RP cenzury prewencyjnej, tzw. „zapis na osobę”. Naszym zdaniem, ustawa lustracyjna była de facto próbą ustanowienia politycznej cenzury w mediach i nauce, pod pozorem lustracji. Na podstawie tej ustawy politycy mogli decydować, komu wolno, a komu nie, publikować lub prowadzić badania naukowe.

Kwestie programowe były jednak bodaj znacznie ważniejsze dla dysponentów mediów, niż lustracja i zwalnianie z pracy. W radiu i telewizji pojawili się nowi ludzie, np. wcześniej nieznany w Polskim Radiu Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny tygodnika „Gazeta Polska”, który uważano za tubę rządów PiS – LPR – Samoobrona, który otrzymał poranne pasmo w I Programie PR, Sygnały Dnia, co spotkało się z protestem wielu dziennikarzy radiowych. Do radia jako prowadzący Sygnały Dnia przyszli też bracia Karnowscy, Joanna Lichocka, Dorota Gawryluk. Każdy z nich zapraszał swoich rozmówców. Według powszechnej opinii funkcjonowała w radiu „lista zapisów” z nazwiskami osób z opozycji, których nie wolno zapraszać. W telewizji publicznej działo się nie lepiej: królowały „Misje specjalne”, Jan Pospieszalski i inni.

Szczegółowo i wielokrotnie opisywali to inni. Oprzyjmy się tutaj na tekście z tygodnika „Przegląd”, autorstwa Jerzego Błaszczyka (strona internetowa „Przeglądu”, 31 październik 2007):

Jak TVP przerobiono na TVPiS

Prawo i Sprawiedliwość poniosło wyborczą klęskę. Zapomniało o brutalnej prawdzie, że kto ma telewizję, ten władzę traci. Tak uczy praktyka. Tylko nieuki nie chcą tej prawdy przyjąć do wiadomości, a potem mają pretensję.

Wildstein rozumny

Budowanie PiS-owskiej telewizji zaczęło się wiosną 2007 r. Najpierw zmieniono ustawę o radiofonii i telewizji i powołano ”apolityczną” Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. W radzie większość miało PiS, a dowodziła nią Kruk Elżbieta, ”apolityczna” zaufana braci Kaczyńskich, desygnowana do rady przez prezydenta. KRRiTV wybrała ”apolityczną”, czyli z przewagą PiS, radę nadzorczą telewizji publicznej, a ta bez zahamowań, bez udawania i zabawy w jakieś tam konkursy, marcową nocą odwołała Jana Dworaka i na prezesa telewizji powołała protegowanego braci Kaczyńskich i Elżbiety Kruk Bronisława Wildsteina. Twierdza została zdobyta. Opozycja pierwszy raz w historii jednej i drugiej rady nie miała nic do gadania, bo żaden jej człowiek do rad nie wszedł. W ten oto prawy i sprawiedliwy sposób główny dowódca telewizyjnej batalii PiS, która dopiero miała nastąpić, dostał ubezpieczenie. Włos mu z głowy spaść nie mógł, choć co warto przypomnieć – pisaliśmy o tym nie raz – miał jak na funkcję prezesa zarządzającego wielką medialną spółką skarbu państwa, wspaniałe kwalifikacje. Był w przeszłości kierownikiem orkiestry symfonicznej i chóru oratoryjnego. Ale nie to było najważniejsze. Bronisława Wildsteina cenił Jarosław Kaczyński, wtedy premier. Za co? Za to, że: ”To był obok Macieja Rybińskiego jedyny człowiek, który konsekwentnie, nawet po zawarciu przez PiS trudnej koalicji, pokazywał w swych tekstach, że rozumie, jak jest. To niezmiernie rzadkie. Bardzo to ceniłem. Myślałem, że facet, który to wszystko rozumie i w dodatku ma odwagę to napisać, to niezły kandydat” (”Fakt”’, 10.03.2007 r.).

Dla słusznej sprawy

Wildstein przystąpił do dzieła. Nie musiał się znać na zarządzaniu i kierowaniu wielką spółką. Wystarczyło, że rozumiał trudną koalicję – PiS-Samoobrona-LPR. Najpierw oczyścił telewizję z ludzi telewizji, bo tak jak ten, który go namaścił, obcym nie ufał. A do obcych zaliczył wszystkich, którzy byli na kierowniczych stanowiskach, i wszystkich, którzy byli twarzami telewizji. Polecieli Nina Terentiew, Monika Olejnik, Piotr Dejmek, Piotr Radziszewski, Jacek Snopkiewicz i Andrzej Jeziorek. Na antenie pojawili się słuszni prawicowi publicyści z Rafałem Ziemkiewiczem na czele i pojawiła się słuszna publicystyka pod hasłem ”Nie ma przebacz”. ”Misja specjalna” pod redakcją red. Anity Gargass pozyskanej z ”Gazety Polskiej” i autorski paw Doroty Gawryluk ”A dobro Polski?”. Dogorywał program Macieja Pawlickiego ”Polacy”. To nic, że programy te nie miały widowni. Były zgodne z nurtem rozliczeniowym. Tropiły, piętnowały, obnażały. Walczyły z postkomuną i szukały wrogów. W Programie 2 sztandarowym programem było ”Warto rozmawiać” Jana Pospieszalskiego. Szefami anten zostali ludzie godni zaufania. Niestety wszystkie te działania nie zadowalały premiera. Potrzebował do realizacji swojej linii, do umocnienia słusznej idei walki o wszystko i ze wszystkimi, innego wodza PiS-owskiej telewizji. Wildstein był dobry na początek.

”Nie będę ukrywał, że nie miałem wpływu na jego nominację, choć osobiście prawie go nie znałem… Ale Wildstein postanowił uprawiać politykę na zasadzie: wszystkim, którzy go powołali – w pysk. Ja to zniosę, inni nie” (”Fakt” 10.03.2007 r.). Cesarz opuścił kciuk do dołu i Wildstein poległ.

Misja Urbańskiego

”Jestem przekonany, że Andrzej Urbański tak spluralizuje TVP, że wszyscy, łącznie ze mną będą zdziwieni. To będzie telewizja polifoniczna w stopniu dotychczas nieznanym”, przekonywał Jarosław Kaczyński, rzucając na front ”apolitycznego” szefa kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W zarządzie TVPiS wspierał Urbańskiego ”apolityczny” rekomendowany przez PiS, najbardziej zaufanych z ludzi braci Kaczyńskich, Sławomir Siwek. Na stanowisko dyrektora Jedynki wróciła z chorobowego przyjaciółka rodziny Kaczyńskich, Małgorzata Raczyńska.

”Jej kariera (”Dziennik”, 22.09.2007 r.) jawi się jako jeden z największych ekscesów IV RP… Teraz dzięki protekcji braci Kaczyńskich Małgorzata Raczyńska kieruje największym w Polsce programem telewizyjnym. Jej współpracownicy są bezlitośni: ”Cwaniaczka, karierowiczka, dziennikarskie zero…””.

Tuż przed wyborami Urbański uruchamia TVP INFO. Od dawna zapowiadany kanał informacyjny. Stanowisko szefa kanału dostaje protegowana Sławomira Siwka, Beata Jakoniuk-Wojcieszak. Po klęsce w Jedynce programu ”Ring” u Jakoniuk dostają programy Rafał Ziemkiewicz i dyrektor radiowej Jedynki, Jacek Sobala, prowadzący program w Telewizji Puls.

Nad słuszną treścią ”Wiadomości” czuwa wicedyrektor Agencji Informacyjnej TVP, Patrycja Kotecka. ”Parę miesięcy temu Kotecka nie wahała się publicznie mówić do reporterów, wydawców i prezenterów ”Wiadomości” TVP, że jakiegoś materiału nie puści, bo ”to może zaszkodzić PiS…

Czasami Kotecka zachowuje się jak reporter: przynosi newsy, przecieki, dokumenty. – Ma swoje źródła, ale tylko po jednej stronie – mówią w ”Wiadomościach”. – W PiS, w rządzie, w Ministerstwie Sprawiedliwości, prokuraturze. Dziennikarze przypominają, że po aresztowaniu kardiochirurga G. Dała reporterowi dokładne dane świadków zeznających przeciwko lekarzowi” (”Gazeta Wyborcza”, 13.09.2007 r.).

Misja Urbańskiego była do wyborów jak ”Misja specjalna”. Do misji specjalnej potrzebni są specjalni ludzie. Zatrudniono więc w ”Wiadomościach” nowych. Prezentera ”Misji specjalnej” sztandarowego programu rozliczeniowego pod nadzorem specjalnym Anity Gargas, Piotra Czyszkowskiego. Program jak po sznurku realizował linię PiS. Wskazywał agentów, lustrował, tropił oligarchów, przypominał przewiny postkomunistów i ich samych. Tak się dziwnie układało, że dziennikarze ”Misji” mieli nosa do tematów, które na drugi dzień były albo tematami konferencji prasowych Ziobry, albo Kamińskiego, albo Wassermanna.

”Wiadomości” zasilili też – jak podaje prasa – kolejny współpracownik ”Gazety Polskiej”, aktywny działacz ”Naszości”, Filip Rdesiński, i tropiąca w ”Gazecie Polskiej” policyjnych informatorów,  którzy ujawnili ”Gazecie Wyborczej” kulisy dymisji komendanta policji, Adama Rapackieg, Karolina Wichowska.

Przed wyborami 21 października misja Urbańskiego nabrała szczególnego znaczenia. ”Spluralizowana”, ”polifoniczna w stopniu dotychczas nieznanym” telewizja ruszyła do walki o zwycięstwo wyborcze PiS. Im bliżej było wyborów, tym bardziej rosły słupki obrazujące czas, jaki w programach TVP zajmowali politycy PiS. Zarząd telewizji podjął w trybie pilnym uchwałę zakazującą członkom zarządu wypowiadać się do mediów. Była to reakcja na publiczne zarzuty dotyczące faworyzowania PiS, jakie stawiał telewizji rekomendowany do zarządu przez LPR Piotr Farfał. Przedtem zarząd podjął uchwałę zakazującą pracownikom telewizji rozmów z mediami.

W ostatnim tygodniu września, gdy w sondażach PiS i PO szły niemal łeb w łeb, PiS dostało w telewizji 8,5 godziny, a PO połowę mniej – 4,5 godz.

W tygodniu między 1 a 7 października na informacje o PiS, o prezesie PiS oraz rządzie PiS telewizja przeznaczyła prawie 30 godzin czasu antenowego. Druga w sondażach Platforma Obywatelska dostała od telewizji czas 6 godz. 11 min. Lewica i Demokraci 5 godz. 6 min, a PSL – 2 godz. 1 min.

Telewizja publiczna i KRRiTV to jedyne instytucje, którym obserwatorzy wyborów z OBWE zarzucili stanie w wyborach po stronie PiS.

Jak dogodzić braciom K.?

Nic nie pomogło. PiS przegrało. Co trzeba było jeszcze zrobić, by zadowolić wodza, który wbrew faktom twierdzi, że ”opowieści o podporządkowanej nam telewizji publicznej są opowieściami całkowicie oderwanymi od rzeczywistości”, i wini telewizję za to, że nie przerwała w czasie ciszy wyborczej emisji spotu zachęcającego młodzież do pójścia na wybory. (”Dziennik”, 24.10.2007 r.).

Ba, żeby w spocie była tylko treść ”idź na wybory”, premier by wybaczył. Ale według niego, tam był człon ”zmień Polskę”, co wskazywało, by nie głosować na PiS. Czy po to premier postawił na czele telewizji szefa Kancelarii Prezydenta?

PiS-owski specjalista od haków, poseł Jacek Kurski, też uważa, że telewizja publiczna nie sprzyjała PiS, a nawet naganiała wyborców PO.

Kiedy panie pośle, kiedy? Wtedy gdy 19 października tuż po ”Teleexpressie” nadała reportaż o posłance Sawickiej, którą 1 października CBA złapało na przyjmowaniu łapówki, czy wtedy gdy przemilczała jej konferencję prasową? Wtedy gdy po raz pierwszy złamała ramówkę i we wtorek 16 października retransmitowała konferencję CBA, czy w środę, gdy 17 października powtórzyła ją raz jeszcze? Czy może wtedy, gdy do sprawy Sawickiej dorzuciła nazwiska Radziszewskiej, Pitery i Schetyny – posłów PO? Czy może wtedy, gdy po raz kolejny złamała ramówkę i nadała dodatkowy, lizusowski program ”Autografy” z udziałem Zyty Gilowskiej?

Publicystka ”Gazety Wyborczej” Teresa Bogucka (”TVP – wersja dla ciemnego ludu”, 19.10.2007 r.), analizując zawartość najważniejszych programów informacyjnych w czasie kampanii wyborczej, zauważa: „…Z jakichś powodów przez cały ubiegł tydzień [TVP – przyp. J.B.] informowała w ”Wiadomościach”, że Barbara Blida była przestępcą, a dr G. – mordercą. W tym tygodniu min. Ziobro ustąpił miejsca drugiemu według premiera człowiekowi uosabiającemu misję PiS – Mariuszowi Kamińskiemu. Telewizja umożliwiła zrobienie mu spektaklu, w którym prosta wiadomość z początku miesiąca o łapówkarstwie posłanki, została rozwinięta w spisek przeciwko polskiej służbie zdrowia i polskim chorym. ”Sprywatyzowany szpital” ma odegrać rolę pustej lodówki z poprzedniej kampanii. Przedwczoraj ”Wiadomości” skleiły z różnych wyimków konsekwentną wizję podstępnych planów zawłaszczenia szpitali. Wraz ze spotem PiS o człowieku umierającym, bo go prywatny szpital nie przyjął – ma być to produkt do kupienia przez ciemny lud”…

Tak oto działała ”polifoniczna w stopniu dotychczas nieznanym” telewizja publiczna, by zadowolić braci K. Prezydenta i premiera. Niestety ani premier, ani prezydent nie potrafią tych działań docenić.

PiS przegrało wybory, nie dlatego, że jak mówił J. Kaczyński, ”przeciwko uczciwym ludziom, którzy w Polsce chcieli zaprowadzić prawo, sprawiedliwość i porządek, zawiązano szeroki front nienawiści”, ale właśnie dlatego, że zawiązano szeroki front, by było prawo, sprawiedliwość i szacunek dla ludzi. (Przegląd, 31 październik 2007)

                                                                                                                           *****

 

Ciekawie też działo się w prasie. Rozpychanie się Prawa  i Sprawiedliwości ilustrował najlepiej przykład zmian w dzienniku „Rzeczpospolita”, którym – po śmierci Macieja Łukasiewicza, następcy Dariusza Fikusa – kierował dziennikarz i wydawca Grzegorz Gauden, powiązany z norweską Orklą, współwłaścicielem dziennika. Po wyborach’2005 nastąpiła zmiana w radzie nadzorczej skarbowego udziałowca w „Presspublice” czyli w PW „Rzeczpospolita” SA. W ślad za tą zmianą nastąpiły zmiany w dzienniku: G. Gauden został odwołany (przypomnieć trzeba, że pół roku wcześnie usunął z redakcji Bronisława Wildsteina, który opublikował w Internecie wyniesioną z IPN tzw. Listę Wildsteina), a nowym naczelnym, bez porozumienia z zespołem redakcyjnym, co dotychczas było praktykowane, został Paweł Lisicki, znany z konserwatywnych poglądów jawny stronnik PiS. Lisicki usunął dwóch swoich zastępców. W zarządzie Presspubliki, wydawcy gazety, usunięto dwoje dotychczasowych wiceprezesów. Zgodę na te działania musiała dać spółka PW Rzeczpospolita, w 100 proc. będąca własnością Skarbu Państwa, w której radzie nadzorczej przewodniczył Andrzej Liberadzki, przyjaciel i dawny zwierzchnik (w Głosie Wybrzeża) Macieja Łopińskiego, ministra w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Przytaczamy te przykłady, by pokazać, jak dokonywało się „odzyskiwanie” mediów przez środowisko Prawa i Sprawiedliwości i jaka media może czekać recydywa. Trzeba tu dodać, że Krzysztof Czabański odnawia próbę powrotu do polityki, będąc kandydatem do Sejmu, z listy – naturalnie – Prawa i Sprawiedliwości. A z pewnością cieszy się on zaufaniem prezesa PiS.

Dlaczego? Niegdyś był redaktorem naczelnym Expressu Wieczornego, przejętego w 1991 roku przez Fundację Prasową Solidarność (czy ktoś pamięta nazwiska założycieli? Przypomnijmy: Jarosław Kaczyński, Maria Stolzman, Sławomir Siwek, Krzysztof Czabański, Maciej Zalewski oraz Bogusław Heba). W latach 1993 – 2000 toczyło się śledztwo w sprawie nielegalnego finansowania przez FPS partii Porozumienie Centrum, (pierwsze dziecko Jarosława Kaczyńskiego). Śledztwo umorzono z przyczyn formalnych.

W 1995 FPS założyła spółkę „Srebrna” o kapitale 5.564 tys. zł., w której mniejszościowe udziały objęli, między innymi, Barbara Czabańska (wtedy żona Krzysztofa Czabańskiego) i Jarosław Kaczyński, którzy wnieśli po 2 tys. zł.

Mrocznymi interesami FPS ani „Srebrnej” nie będziemy się tu zajmować, opisane to zostało wielokrotnie gdzie indziej.

Młodszą generację dziennikarzy, wspierających Jarosława Kaczyńskiego i jego partię reprezentuje Joanna Lichocka, która dziś otwiera listę wyborczą PiS w Kaliszu. Zasługi położyła nie tylko w samej publicystyce, ale także czynnie wspierając prezesa np. w kampanii wyborczej na prezydenta w 2010 roku. Sposób, w jaki wyrażała swoje poglądy (była współprowadzącą) w debacie między Bronisławem Komorowskim a Jarosławem Kaczyńskim, stał się nawet powodem skargi do Rady Etyki Mediów, która – o dziwo – wydała opinię m. dla J. Lichockiej – miażdżącą pisząc, że :

„Zasady rzetelnego dziennikarstwa zostały /-/ złamane”, a „dziennikarz telewizji publicznej zachował się stronniczo”. Rada Etyki Mediów uznała, że zachowanie dziennikarki naruszało zapisaną w Karcie Etycznej Mediów ZASADĘ OBIEKTYWIZMU – co znaczy, że autor przedstawia rzeczywistość niezależnie od swoich poglądów, rzetelnie relacjonuje różne punkty widzenia.”

Media niezależne (od PiS) traktowane są często przez jego polityków jak forpoczty wroga. Niezależnie od tego, czy są to media krajowe, czy zagraniczne, traktowane są z najwyższą nieufnością, a nawet – wrogo, ze skutkami czasem tyleż nieoczekiwanymi, co groźnymi dla państwa: warto tu wspomnieć tzw. aferę kartoflaną, o której P. Rachtan pisał w „Kontratekstach:

„Kiedy (…) Peter Koehler opublikował w „Die Tageszeitung” satyryczny tekst o braciach Kaczyńskich „Nowe polskie kartofle. Dranie chcący opanować świat. Lech „Katsche” (mlaskający- red.) Kaczyński.” retorsje dotknęły uczestników szczytu Trójkąta Weimarskiego, a prokuratura (czy wtedy to nie Zbigniew Ziobro był Prokuratorem Generalnym?) wszczęła postępowanie zawiadomiona o przestępstwie przez Przemysława Gosiewskiego. Na szczęście Koehler w Polsce się nie pojawił, choć świadków przesłuchano.”

Stosunki z państwami sojuszniczymi stały się w ten sposób zakładnikami wrażliwości przywódców PiS na opinie o nich. W kraju PiS zaczął w lipcu 2008 roku bojkotować audycje publicystyczne TVN i TVN24, które oskarżał o brak obiektywizmu.

„Według dziennika „Rzeczpospolita”, poszło o pechową rozmowę z Markiem Suskim. Poseł Prawa i Sprawiedliwości miał wystąpić w TVN z ministrem Aleksandrem Gradem, ale na miejscu okazało się, że Grada zastąpił Jacek Socha. Z tłumaczeń dziennikarza Suski zrozumiał, że to Grad nie chciał z nim wystąpić. W rozmowie z „Rzeczpospolitą” poseł Suski podkreślił, że polityków PiS, którzy mają „złe doświadczenia” z TVN jest więcej. – Mamy dość roli chłopca do bicia – stwierdził.

Wszystkie te informacje potwierdził jeszcze w środę wieczorem w wypowiedzi dla TVN24 szef klubu PiS Przemysław Gosiewski. – Posłowie PiS nie będą brali udziału w programach informacyjnych (TVN i TVN24 – przyp. red.), bo widzimy brak obiektywizmu dziennikarskiego i w tej sprawie nie możemy godzić się na tego typu praktyki – oświadczył polityk PiS.- podała „Gazeta Wyborcza”.

Jarosław Kaczyński uzasadniał tę decyzję „niesłychanym grubiaństwem”, osobliwie satyrycznego programu „Szkło kontaktowe”, które „przyrównał (…) do polityki tzw. niemieckich pism gadzinowych, które „za wszelką cenę chciały doprowadzić Polskę i Polaków do najniższego poziomu”. Określił też TVN jako „formację, bo to coś więcej niż tylko stacja telewizyjna”, siejącą w Polsce nienawiść i „niezwykle radykalnie przeciwstawiającą się jakiejkolwiek próbie zmiany, wzmocnienia Polski”. Wprost, J. Kaczyński stawia warunki TVN, Już w styczniu 2009 bojkot „został zawieszony”.

Ale pewnie swojej opinii z 2005 roku (‚W Polsce tak naprawdę wolnych mediów nie ma. Jest pewien układ i dziennikarze, których pozycja jest bardzo trudna.’ – konferencja prasowa Jarosława Kaczyńskiego w Krakowie, 27 lutego 2005 – za Wikicytaty) – nie zmienił.

Jeszcze dwa cytaty, świadczące o wielkiej do mediów nieufności i niechęci:

„Rzeczywistość jest taka, że TVN bulgocze nienawiścią wobec PiS. Nie lepiej jest z Polsatem.” – wywiad dla „Rzeczpospolitej”, 26 października 2007;

„Ja bym bardzo prosił radia, w szczególności niemieckie, by nie prowadziły kampanii zmierzającej do tego, aby odwracać uwagę od ważnych spraw, a zajmować się jakimiś bzdurami, zupełnie drobnymi wydarzeniami. (…) Media niemieckie powinny być szczególnie ostrożne, bo mogą być posądzane o wtrącanie się do polskich spraw wewnętrznych.” – odpowiedź na pytanie dziennikarza radia RMF FM o zagłuszanie rozmów telefonicznych pielęgniarek strajkujących latem 2007 „Media niemieckie” to w tym kontekście radio RMF FM.

Podobnie zresztą traktował Internet, o którego użytkownikach niefortunnie się wyraził w wywiadzie w marcu 2008 roku dla serwisu pis.org.pl:

„Osobiście nie jestem zwolennikiem zmuszania ludzi do brania udziału w wyborach ani też znacznych ułatwień jeśli chodzi o oddawanie głosu. Akt głosowania powinien być według mnie czynnością poważną, świadomą, wymagającą pewnej fatygi. Nie jestem entuzjastą tego, żeby sobie młody człowiek siedział przed komputerem, oglądał filmiki, pornografię, pociągał z butelki z piwem i zagłosował, gdy mu przyjdzie na to ochota. Zwolennicy głosowania przez Internet chcą tę powagę odebrać. Dlaczego? Wiadomo, kto ma przewagę w Internecie i kto się nim posługuje. Tą grupą najłatwiej manipulować, sugerować na kogo ma zagłosować”.

Jednak Prawo i Sprawiedliwość nie zlekceważyło Internetu. Po przegranych w 2010 roku wyborach prezydenckich jego politycy uskarżali się na internautów, zacytujmy tu trzy relacje prasowe z tamtej jesieni.

20 października 2010 gazeta.pl donosiła:

Wspólne posiedzenie komisji sprawiedliwości i specsłużb ws. ataku na biuro PiS – Internetowe wpisy powinny zostać poddane szczegółowym badaniom – apelowała posłanka Beata Kempa – Trzeba przeanalizować wpisy przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu, a także pozostałym politykom PiS. Zadaniem ABW jest ścigać tych, którzy takie opinie, oceny formułują – dodała.

- Około godziny temu na Facebooku pojawił się wpis „Dobrze temu patafianowi, ten drugi też powinien zdechnąć” – oburzał się poseł PiS Andrzej Jaworski. Dodał, iż ABW może namierzyć taki wpis w ciągu 10-15 min.

- Jeśli ktoś pisze na swoim blogu, że jeszcze w tym roku Jarosław Kaczyński będzie rozmawiał z siłami wyższymi i będzie to dobry rok, to ja oficjalnie składam doniesienie do prokuratora o popełnienie przestępstwa podżegania do nienawiści. Bo tak to należy teraz odczytać – mówił poseł Zbigniew Girzyński.

PiS: Grożą nam w internecie. Trzeba wprowadzić monitoring sieci – relacjonowało 21 października TOK FM:

PiS chce, aby ABW i policja zajęła się ściganiem internautów, którzy w internetowych wpisach kierują wobec polityków groźby karalne. Według posłów na użytkowników łamiących w sieci prawo powinni donosić do organów ścigania administratorzy forów, a prokuratura miałaby wszczynać postępowania z urzędu.

- Będzie sporo pracy przy tym – przyznaje poseł Jarosław Zieliński.     Możliwe, że w tej sprawie w Sejmie pojawi się projekt ustawy.

Na pojawiające się w internecie groźby wobec parlamentarzystów PiS zwrócili uwagę politycy tej partii podczas porannego posiedzenia połączonych komisji sejmowych: służb specjalnych oraz sprawiedliwości i praw człowieka. Beata Kempa z PiS zauważyła, że najwięcej jest ich pod adresem Jarosława Kaczyńskiego. – Ale są też pogróżki w internecie wobec innych działaczy PiS. Ja też widziałem w internecie groźby kierowane pod moim adresem – mówi nam z kolei poseł Jarosław Zieliński. Administrator forum powinien donosić na internautów do organów ścigania.

Jak posłowie PiS wyobrażają sobie ten monitoring? Koncepcję polityków poznał reporter TOK FM.

Według posła Jarosława Zielińskiego autorzy wpisów w internecie, w których zawarta jest groźba karalna wobec polityka, powinni być ścigani z urzędu przez prokuraturę.

- Tak samo jak teraz dzieje się, gdy pojawia się informacja w prasie, która wskazuje na przestępstwo czy przekroczenie uprawnień – mówi poseł PiS.

Jego zdaniem będzie przy tym sporo pracy, bo forów w sieci jest bardzo dużo. – Ale przecież za każde odpowiada jakiś administrator. Jeżeli więc pojawi się wpis, który sam w sobie jest przestępstwem, to taki administrator powinien mieć obowiązek zgłosić to odpowiednim organom ścigania. W szczególności powinno zajmować się tym internautą ABW, policja, a następnie wymiar sprawiedliwości – tłumaczy Jarosław Zieliński.

Jak się dowiadujemy niewykluczone, że w tej sprawie politycy PiS zgłoszą do laski marszałkowskiej odpowiedni projekt ustawy.

PiS będzie monitorował internet. Kto podpadnie – do prokuratury – alarmowała 1 lutego 2011 wyborcza.pl:

„W piątek odbędzie się pierwsze posiedzenie parlamentarnego zespołu ds. monitorowania internetu, w tym między innymi portali politycznych. Kto podpadnie posłom może liczyć się z zawiadomieniem do prokuratury. Nowe „ciało parlamentarne” nosi nazwę Zespół ds. Promocji Wolności Przekazu i Poszanowania Zasad Dialogu Społecznego w Komunikacji.

Prawo i Sprawiedliwość chce by internauci brali odpowiedzialność za słowa.

- Mamy konkretne przykłady całych stron, czy forów, które kipią nienawiścią, obrażają konkretne osoby, w tym te które nie pełnią funkcji publicznych – mówi szef zespołu poseł Andrzej Jaworski.

- Kipią nienawiścią do PiS, czy także do innych partii politycznych – pytamy.

- Do konkretnych osób, ale agresja skierowana do Prawa i Sprawiedliwości jest wyjątkowo duża – mówi poseł.

- Każdy pokrzywdzony będzie mógł dochodzić swoich praw.

Posłowie chcą bronić między innymi przedsiębiorców, ale także innych (np. lekarzy) przed słownymi atakami w internecie. O niebezpiecznych i agresywnych treściach posłowie będą zawiadamiać organy ścigania. Chcą też zmieniać prawo. – Aby doprowadzić do tego, że każdy będzie mógł dochodzić swoich dóbr osobistych – dodaje Jaworski.

Zespół składa się z posłów z PiS-u: Andrzeja Jaworskiego, Piotra Cybulskiego, Zbigniewa Girzyńskiego, Zbigniewa Kozaka, Maksa Kraczkowskiego, Leonarda Krasulskiego, Tomasza Latosa, i Kazimierza Smolińskiego. Poseł z PO raczej będzie miał trudności w przeforsowaniu swoich racji.

Już kilka miesięcy później nastąpił radykalny zwrot akcji i Prawo i Sprawiedliwość wróciło do swojej starej troski o wartości ogólniejsze, niż tylko interes tej partii i bezpieczeństwo jej szefa. Organy ścigania zajęły się wtedy skromnym studentem z Tomaszowa Mazowieckiego.

Posłużmy się tekstem P. Rachtana z „Kontratekstów”:

Zabij Komora, zabij Kaczora, zabij...

Obłudni politycy lamentują od kilku dni nad losem biednego internauty z Tomaszowa, któremu zbrodniczy reżim Tuska wpakował się o 6 rano do mieszkania i zabrał narzędzie pracy, rozrywki i działalności publicznej, polegającej na niewinnym naigrawaniu się z osoby prezydenta. Oraz jego małżonki. Brutalni wysłannicy władzy uniemożliwili w ten sposób realizację podstawowego prawa obywatelskiego do swobody wypowiedzi, w tym – rzetelnej krytyki rządzących.

„Dzisiaj (władza – PAP) nie jest już w stanie tolerować nawet wolności w internecie” – krytykował poczynania ABW Jarosław Kaczyński.

„To co robi obecny rząd to zwyczaje białoruskie i rosyjskie – oburzył się poseł Zbigniew Girzyński – Takie działania to tworzenie klimatu, w którym ludzie, którzy krytykują rząd, są traktowani jak pospolici przestępcy”.

Poseł Paweł Poncyliusz (PJN) do kamery TVN24: „Wkrótce na ulicach będą łapanki na myślących inaczej niż władza”.  Natomiast Edyta Żyła, była rzeczniczka Zbigniewa Ziobry, uczestnicząca w briefingu psotnego internauty Frycza, zapowiedziała, że razem uruchomią nową stronę internetową zawierającą podobne treści, co antykomor.pl.

Te treści opisała w swoim oświadczeniu ABW tak

- „Gry te możliwe są do pobrania i zainstalowania na komputerze bezpośrednio ze strony głównej witryny. Strona nie wymaga podania żadnych haseł ani przeprowadzenia żadnego procesu rejestracji. Czynnością wystarczającą do zainstalowania gry jest jedynie dwukrotne kliknięcie na ikonę programu (przedstawiającą Prezydenta Bronisława Komorowskiego, któremu po chwili zostaje przestrzelona głowa)”.

Ani prezes, ani przewodnicząca nie ujęli się przed 5 laty za bezdomnym Hubertem H., który puścił wiązankę pod adresem ówczesnego prezydenta, za co ścigała go policja całego państwa polskiego. Puścił z oparami alkoholu w powietrze, a nie na stronę internetową. Był to więc akt jednorazowy, chwilowy. (…)Milczał Girzyński, nie odezwał się Poncyliusz gdy pan Aleksander, 50-letni rencista z Elbląga, został przez elbląską prokuraturę poddany badaniu na okoliczność rozsyłanych e-mailem karykatur: obrazków z kaczorami-aniołkami albo kaczek z napisem „A teraz kochani wyborcy… pocałujcie nas w kupry!”.

Dziś w swawolnej grze „Komor killer” i „Komor szoter” przestrzelona zostaje głowa prezydenta Komorowskiego. Jutro – może w grze wystąpi prezes Kaczyński. A pojutrze – może Poncyl straci życie, wszystko zależy od wolnej decyzji figlarza. Czy dzieci Poncyliusza, widząc swojego tatusia występującego w grze (Zabij Poncyla) uznają, że wartość wolnej wypowiedzi warta jest głupstw, które ojciec wygaduje?

Co zaś do zapowiedzi, że opozycja zawalczy o likwidację tego okrutnego art. 212, który przewiduje karę więzienia za znieważenie (np. przez dziennikarza) osoby publicznej, to niech czytelnicy pamiętają, że przed rokiem taka inicjatywę zgłosił w Sejmie minister Krzysztof Kwiatkowski z rządu Donalda Tuska. I co zrobili posłowie? Posłowie projekt odrzucili. Tak więc Prawo i Sprawiedliwość ujawniło swój relatywizm: gdy obrażają naszego – ścigać, gdy ścigamy (słusznie) stronnika PiS – wara od niego!

Manipulacje dotyczą nie tylko mediów, także treści, które mogłyby być niekorzystnie interpretowane, a znajdują się na własnej PiS-u stronie internetowej, co zostało opisane w poniższym komentarzu:

Autocenzura Prawa i Sprawiedliwości rodem z PRL  Piotr Rachtan („Polska” 2010-11-24)

Z archiwum multimedialnego PiS znikły spoty wyborcze z kampanii prezydenckiej. Znikło znacznie więcej… Nie ma przemówienia do przyjaciół Rosjan. Obejrzeć je można na YouTube, pod adresem:

http://www.youtube.com/watch?v=wZ3EEZs39zE&feature=related ale nie w serwisie partii.

Nie ma spotu „Fortepian i dęby”. Nie ma śladu kampanii, w której kandydat – prezes uczestniczył i zdobył 48 proc. głosów.

Z okresu między 18 marca a 9 listopada 2010 w archiwum ostały się ino dwa filmy: „Prezes PiS przed posiedzeniem RBN o propozycjach pomocy dla powodzian” z 27 maja i „Jarosław Kaczyński apeluje o rzetelne informacje w sprawie katastrofy smoleńskiej” z 1 czerwca.  W dziale „Aktualności” jedyne informacje, związane z kampanią prezydencką Jarosława Kaczyńskiego to oficjalne wyniki obu tur. Ledwie dwie informacje z długotrwałej rywalizacji! Nie ma żadnego „Komentarza politycznego” z okresu między marcem a lipcem 2010. jakby politycy PiS nic wtedy nie publikowali.

Rzetelnych informacji o przeszłości własnej nie ma – prezes stał się własnym cenzorem, którym nie chciał być z nominacji Tadeusza Mazowieckiego. Jest nawet bardziej skuteczny, niż dawni cenzorzy z ulicy Mysiej, którzy po zmianie I sekretarza dbali tylko o to, by nazwisko starego sekretarza nie pojawiało się w gazetach. Archiwalnych numerów nie usuwano z bibliotek, co najwyżej zaliczano je do cymeliów. Dziś Jarosław Kaczyński jest bardziej skuteczny, może silniej motywowany: usuwa wszystkie ślady niektórych momentów swojego życia politycznego ze stron www.pis.org.pl, które wiążą się z obrzydliwymi dysydentami.

Na szczęście Internet nie pozwala pójść mu w ślady pozbawionych wyobraźni i rozumu dyktatorów i każdy uparciuch bez trudu trafi na te cenne dla współczesnych Polaków i przyszłych pokoleń idee, myśli, refleksje a nawet zwykłe informacje.

                                                                                                                                          *********

Dziś, przed wyborami 2015 Prawo i Sprawiedliwość nie kryje, że chce odwrócić bieg historii i odzyskać media publiczne. Pracuje nad tym Jarosław Selin, pisząc nową ustawę medialną, która zlikwiduje medialne spółki skarbu państwa i przekształci je w „narodowe instytucje kultury”.

Media publiczne zostaną przekształcone w „media narodowe”, cokolwiek miałoby to znaczyć. A jeśli narodowe, to pełniące zupełnie inną misję, niż „publiczne”. Szczególnie wyraziście brzmi to pojęcie narodowych mediów, gdy przypomnimy sobie definicję PiS „Narodu jako realnej wspólnoty połączonej więzami języka i – szerzej – całego systemu semiotycznego, kultury, historycznego losu, solidarności. Dzięki temu jednostka mogła się odnaleźć jako człowiek, jej życie nabierało sensu, a poprzez mechanizm demokratyczny państwa narodowego zyskiwała też podmiotowość we wspólnocie.”

Ciekawi nas bardzo, jak w tak opisanej rzeczywistości zmieszczą się w mediach publicznych,  pardon – narodowych, wciąż egzystujące w granicach Polski mniejszości, niestety – narodowe.

Tagi:

kalendarz-btn

SOBOTA 27 kwietnia 2024
  • Zyty, Felicji, Teofila
  • 1792
    Podpisano zawiązanie konfederacji targowickiej.

byli-z-nami

Copyright © 2004-2013 Stowarzyszenie Dziennikarzy RP Oddział Warszawski