SATYRYKON LEGNICA 2025 rys.Norbert Sarnecki "Mniejsze zło"
Mój konserwatyzm
Konserwatyzm, rozumiany jako postawa życiowa opierająca się na kulcie tradycji i zamiłowaniu do historii, zawsze kojarzył mi się ze starością. W każdym razie z osobami zdecydowanie starszymi ode mnie. Ojciec mój, na przykład, był wielbicielem włoskiego tenora Beniamina Gigli. Mama, młodsza od ojca o ćwierć wieku, uwielbiała Martę Mirską i Nataszę Zylską. Ja, kiedy już przestałem nucić Chwalcie łąki umajone i Ukochany kraj – wpadłem w wielką miłość do Brendy Lee i Beatlesów. Ale po latach wszystko zaczęło się zmieniać. Beatelsi stali się oldskulowi, o Brendzie Lee zapomniano, a ja zostałem – we własnym mniemaniu – niezwykle postępowy.
Oczywiście nie chodziło tu o muzykę, o stroje czy fryzury, czy nie daj Boże politykę, lecz o zamiłowanie do techniki, potem do nowoczesnych technologii informatycznych, ogólnie do spraw usytuowanych w większym stopniu o krok przede mną, niż o pięć kroków za mną. Pod względem muzycznym bowiem z czasem stałem się skrajnym konserwatystą: do Beatlesów doszło przywiązanie do Bacha, Beethovena, Mozarta, Czajkowskiego, Chopina i zespołu Queen, i do piosenek polskich klasyków (choć na pewno nie konserwatystów): Przybory, Osieckiej, Młynarskiego i Sikorowskiego. W tym samym czasie zaczęły być dla mnie ważne osiągnięcia współczesnej nauki i techniki – fizyki, astrofizyki, chemii, genetyki… Ale nie bardzo miałem z kim o tym rozmawiać.
Rozglądając się dookoła zauważyłem, że młodsi ode mnie – często znacznie młodsi ludzie – mają większą ode mnie skłonność do oglądania się wstecz, choć widzą tam nie własne przeżycia i doświadczenia, tylko to, co im opowiedziano. Są, rzecz jasna, wybitni młodzi naukowcy, dzielnie stający w szranki z najpotężniejszymi umysłami współczesności, ale to nieliczne jednostki: większość chce utożsamiać się z tym, co było.
Nie aprobuję tego, nie cierpię konserwatyzmu w polskim wydaniu, nie umiem pogodzić się ze starością rozpamiętującą swoje dawne sukcesy, dawne mniej czy bardziej heroiczne przewagi i wciąż rozpamiętującą to, co za moich czasów było piękne i przyjemne. Piękna – choć nie zawsze przyjemna – była młodość, plany z nią związane, Poziomka i I’m sorry Brendy Lee. I tyle. Resztę trzeba było sobie zbudować, bo nikt nigdy mi niczego nie dawał tylko dlatego, że byłem młody. Ani pracy, ani pieniędzy, ani mieszkania, ani studiów, ani przyjemności towarzyskich. Nawet pół litra „Żytniej” trzeba było umieć samemu zorganizować. Dziś, na starość, mam przynajmniej tę satysfakcję, że to niewielkie coś, jakie w życiu osiągnąłem, zawdzięczam tylko sobie.
Nie aprobuję swojej starości, bo jest związana z mnóstwem wyrzeczeń, niedogodności i niesprawności, bólów i brakiem dobrych perspektyw, ale nic na nią nie poradzę – ona przyszła, jest i pozostanie ze mną dotąd, aż do chwili, kiedy się skończy – razem ze wszystkim. Ale z pewnością nie chciałbym znów być młody, a szczególnie znów być dzieckiem, które będzie musiało jeszcze raz przejść drogę do starości w obecnych warunkach, przeżywać znów kilkadziesiąt lat pełnych niewiadomych, pełnych zagrożeń, pełnych egzystencjalnych zagadek… Wydaje się to dość okropne.
Postawa konserwatywna pozornie jest w życiu bezpieczniejsza: odnosi się bowiem do czegoś, co znamy i aprobujemy, czegoś co w dawnym życiu się sprawdziło, więc mamy przekonanie, że sprawdzi się i teraz. Inżynier Mamoń miał na ten temat określone zdanie. Inwestowanie – także emocjonalne – w przyszłość jest obarczone większym ryzykiem. Kiedyś uważałem, że to właśnie młodość skłonna jest do większego ryzyka, dlatego jest nowocześniejsza. Dziś ten pogląd, zdaje się, legł w gruzach. Zależność preferencji egzystencjalnych od wieku załamała się zupełnie – zwłaszcza po minionych wyborach, kiedy to okazało się, że konserwatystów jest znacznie mniej w mojej, jak to się teraz mówi, kohorcie wiekowej, niż wśród wyborczych osesków.
Ten młody, żeby nie powiedzieć młodzieżowy konserwatyzm jest stosunkowo prosty – sprowadza się do popierania konserwatywnych liderów, w złudnej nadziei, że tacy będą zawsze, że uproszczą i ułatwią nam życie według niegdyś sprawdzonych schematów i do wznoszenia hasła Bóg, honor i Ojczyzna. Cóż – dawni i do dziś emblematyczni idole, kojarzeni konserwatywnie, niegdyś uważani byli za polityków nowoczesnych: za takiego uważano nawet Dmowskiego, już nie mówiąc o Piłsudskim. A popieranie idola współczesnych konserwatystów, odjeżdżającego z wiecu wyborczego hulajnogą, wydaje się też popieraniem nowoczesności: hulajnoga była elektryczna… Zaś Bóg, honor i Ojczyzna – ta odwieczna triada, pod którą grupowali się konserwatyści rozmaitych nacji i rozmaitych epok, wydaje się w Polsce dość specyficzna.
Bóg rozumiany jest najczęściej w sposób starotestamentowy, jako groźny starszy pan, stary kawaler oczywiście, któremu po cichu mamy za złe, że to Żydów, a nie Polaków uczynił narodem wybranym. Dlatego też chętniej czcimy Trójcę Świętą, która w polskim rozumieniu składa się z polskiego świętego papieża, polskiej Matki Boskiej Częstochowskiej, Królowej Korony Polskiej oraz Pana Jezusa, Króla Korony Polskiej. Bóg patronuje Polakom i Polkom, ale te ostatnie mają kierować się, w rozumieniu konserwatystów, niemiecką zasadą trzech K: Kinder, Küche und Kirche. Zadziwiające, jak wiele kobiet – sądząc po ostatnim głosowaniu – aprobuje ten XIX-wieczny model.
Honor w rozumieniu współczesnych konserwatystów zwykle polega na dążeniu do tego, by pozbawić honoru wszystkich tych, którzy myślą i działają inaczej. Idea czapkowa Make America (Poland, Hungary, Belize, Madagascar) Great Again ma się realizować dzięki temu, że innych niż my będziemy poniżać. Nie będziemy poniżać tylko Stanów Zjednoczonych, chorych na trumpizm.
A współczesna konserwatywna wizja Ojczyzny realizowana ma być poprzez wielką miłość do obszaru, uznawanego za wspólny, w którym mieszkają tylko nasi ziomale. Wszystkich innych trzeba nie wpuścić, jak już są – to deportować, albo urządzić rozstrzygającą ustawkę. Nie będzie inny kibol pluł nam w twarz i dzieci nam widzewił, jeśli naszą ojczyzną jest ŁKS.
Młodzi konserwatyści posługują się wszelako najnowocześniejszymi osiągnięciami techniki – nie mówię tu tylko o hulajnogach. To także smartfony, komputery, dobre samochody. Na pewno nie są tak zacofani jak starzy konserwatyści, zapatrzeni w Dmowskiego, Śmigłego-Rydza, Gomułkę i Łupaszkę. Już nawet nie fascynuje ich Korwin-Mikke. Ale Braun i Nawrocki – tak, bo są jakoby wzorcami silnych, heteroseksualnych mężczyzn, którzy może nie argumentują swoich racji mądrymi wypowiedziami, ale mogą w odpowiednim momencie użyć pięści czy gaśnicy.
No więc mam kłopot, jak to wszystko ponazywać i jak się do tego odnieść, jak się to dalej potoczy i jak się skończy. Kim w tym wszystkim ja jestem, kim będę? No, kim będę to wiadomo mniej więcej. Kim jestem? No, chyba jednak jestem sobą, a więc w dziedzinie muzyki Beethoven i Beatlesi, w dziedzinie polityki – mimo wszystkie te dziesiątki przeżytych lat – spojrzenie w przód, nie wstecz. Jednak dylematy, rozterki są, nie da się ukryć.
Na szczęście, zawsze mogę uciec w inną dziedzinę nauki, która z omawianym zagadnieniem ma tylko powierzchowny, choć ważny dla mnie związek. Dla mnie taką dziedziną jest filologia. Zastanówmy się nad samym słowem konserwatyzm. To z łaciny oczywiście, conservare to zachowywać, ale też gromadzić, przechowywać. Blisko tu do słowa konserwatorium, którym dawniej określano szkołę, zwłaszcza wyższą, kształcącą muzyków. Ale nie tylko, nie tylko… W latach 60. warszawskie konserwatorium (wówczas Państwowa Wyższa Szkoła Muzyczna, potem Akademia Muzyczna, a teraz zdaje się Uniwersytet Muzyczny) miało coś w rodzaju klubokawiarni o nazwie Gama, gdzie nasz Teatr Małych Eksperymentów Wagant z Uniwersytetu Warszawskiego z braku miejsca na rodzimej uczelni korzystał z niewielkiej scenki na próby i przedstawienia. Grałem tam między innymi główną rolę w sztuce Buszujący w zbożu według powieści Salingera. A po latach w tymże dawnym konserwatorium – będąc melomanem, ale ani muzykiem, ani nie daj Boże muzykologiem – robiłem studia podyplomowe w dziedzinie pedagogiki i psychologii twórczości.
Jednak największe wrażenie zrobiło na mnie inne konserwatorium – mieszczące się w Paryżu Conservatoire national des arts et métiers – założona w czasie Wielkiej Rewolucji w 1794 r. wyższa uczelnia techniczna, z czasem przekształcona we wspaniałe muzeum techniki. Zwiedzałem je oczywiście skrupulatnie, ale tak naprawdę poznałem je już wcześniej, czytając jedną z najważniejszych powieści mojego życia – Wahadło Foucaulta autorstwa Umberto Eco. Conservatoire jest tam jednym z miejsc akcji, a jego opis i to, co się tam dzieje to genialny thriller.
Kiedy po studiach poszedłem do jednej – drugiej – trzeciej pracy, w każdej z nich był taki pan Janek, Józek czy Staszek, bez którego żadna redakcja, ani muzeum, ani szkoła nie mogła się obejść: naprawiał, pomagał, montował i majstrował. W oficjalnej nomenklaturze taki pan – złota rączka nazywał się konserwatorem.
No i na koniec filologiczne skojarzenie gastronomiczne: każdy konserwatysta powinien być mięsożercą, choć Bogiem a prawdą, bardziej konserwatywny dla gatunku ludzkiego jest wegetarianizm. Konserwatysta z definicji musi lubić konserwy, i tu jestem w rozterce, bo ja przy całej mojej postępowości też je lubię. Może to spuścizna czasów młodości, może lenistwo i niechęć do pitraszenia, ale naprawdę lubię konserwę turystyczną, gulasz angielski, golonkę peklowaną, szprotki w oleju, sardynki portugalskie i coś co nazywano makrelą mieloną razem z kutrem: paprykarz szczeciński. Wychodzi więc na to, że mimo moich nowoczesnych zainteresowań, mimo wszystko jestem konserwatystą.
Kończę ten felieton w Grecji, gdzie powodów do konserwatywnego zapatrzenia się na dzieła przeszłości jest mnóstwo. Ale tu mieści się wiele sprzeczności, świetne ze sobą współgrających: od kreteńskiego Knossos, przez peloponeską Olimpię, po ateński Akropol, od Solona i Peryklesa, przez juntę czarnych pułkowników po obecnego premiera Kiriakosa Mitsotakisa, którego żona jest z pochodzenia Polką, od autora operetek Kostasa Giannidisa, przez Mikisa Theodorakisa (u nas znanego głównie jako twórca Tańca Zorby) po Evangelosa Odysseasa Papathanassiou, znanego jako Vangelis i twórcę ważnego nurtu w światowej muzyce współczesnej Iannisa Xenakisa, niby Francuza, ale greckiego pochodzenia. Od śniegu na Olimpie przez Kanał Koryncki po kalderę wulkaniczną na Santorini, od kóz, pasących się na pionowych skałach Psiloritis na Krecie, przez delfiny koło wyspy Rodos, po wielkie żółwie caretta na Zakynthos… Od wyroczni pytyjskiej w świątyni Apolla w Delfach, przez lekarza Hipokratesa w świątyni Asklepiosa na Kos, po brodatego popa, pijącego ouzo w kafenionie na Kitirze… Nad tym wszystkim rozciąga się błękitne niebo, w oddali szumią fale Mare Nostrum, a ludzie potrafią być życzliwi dla sędziwych starców, pięknych kobiet w czarnych chustach i wesołych dzieci, skaczących wokół srebrnych oliwek. Tu także są problemy, na pewno bardzo trudne i czasami skomplikowane, czasami nierozwiązywalne, ale nic mnie to nie obchodzi, bo jestem obcy, ξένος. Jednak, jak mi się wydaje, tu wszystko umie być naraz konserwatywne, jak i nowoczesne, wesołe i smutne, mityczne i realne.
Może dlatego, że najpopularniejsze greckie piwo nazywa się Mῦθος.
Maciej Pinkwart 26 czerwca 2025