Oddział Warszawski
tel. 22 826 79 45
sdrp.warszawa@dziennikarzerp.pl

Perspektywy

17 lipca 2025

Uczyliśmy się o niej na lekcjach rysunku, stosują ją malarze, pojawia się w fotografii. W myśl jej zasad przedmioty oddalone na obrazie są mniejsze niż te, znajdujące się bliżej. Ale nie zawsze tak było. Patrzę na fresk Giotta di Bondone, namalowany ok. 1305 roku dla kaplicy Scrovegnich w Padwie, przedstawiający grupę uchodźców, udających się z Palestyny do Egiptu. Obraz bez perspektywy, wydaje się płaski, a przecież Giotto to jeden z najwybitniejszych mistrzów Średniowiecza. Ale jednak już u niego drzewa i skały stanowiące tło grupy, towarzyszącej Marii i Jezusowi jadącym na osiołku, prowadzonym przez Józefa, są wyraźnie mniejsze. Drzewa nawet są karykaturalnie, nieproporcjonalnie małe. Za pierwsze dzieło sztuki, namalowane około 1425 r. z zastosowaniem zasad perspektywy, uchodzi Trójca Święta Tommasa di Ser Giovanni di Simone, zwanego Masaccio, znajdująca się w kościele dominikanów Santa Maria Novella we Florencji. Ale popatrzcie kiedyś na młodsze o przeszło cztery stulecia może najpopularniejsze dzieło Édouarda Maneta: w parku przy piknikowym śniadaniu siedzi dwóch kompletnie ubranych mężczyzn, między nimi naga kobieta. A z tyłu, w głębi inna modelka, ubrana w zwiewną koszulę, przystępuje do kąpieli w sadzawce. Jest przykucnięta – ale gdyby stanęła wyprostowana musiałaby mieć ze trzy metry wysokości

W czasach tak dawnych, że nawet ja znam je tylko z literatury, słowo perspektywa oznaczało lunetę, a więc urządzenie do oglądania oddalonych widoków w przybliżeniu. Używali jej piraci i oficerowie. Ale luneta, czy popularniejsza dziś lornetka nie pokazuje oddalonych obiektów dokładniej, tylko wyraźniej. Żeby zobaczyć więcej, trzeba znaleźć się bliżej. Dziś, poza malarską, najczęściej znamy perspektywę, rozumianą jako synonim punktu odniesienia, często też – zmiana perspektywy to zmiana punktu widzenia lub zmiana planów, w tym: zmiana projektów, a nawet nadzieja: mam perspektywę podwyżki w przyszłym roku – łudziłem się, kiedy jeszcze pracowałem.

Zmiana perspektywy. Wracamy z urlopu w Grecji. Przed nami perspektywa dwu-i-półgodzinnego lotu i powrót do domu, gdzie czekają nas pewno źle podlewane kwiatki, szok termiczny oraz wielkie pranie i prasowanie po dwóch tygodniach laby. No i powrót do pracy, którą co prawda wykonujemy w domu, ale jednak ostatnio tego nie robiliśmy i odwykliśmy. Ale wracamy – wypoczęci, opaleni, zrelaksowani. Szczęśliwi. Samolot odlatuje o czasie, przylatuje o czasie. Czekamy przy taśmie bagażowej na walizki, wyobrażając sobie zazdrość sąsiadów, których jutro spotkamy na naszym osiedlu.

Niestety, bagaż z nami nie przyleciał. Dowiadujemy się, że jedna walizka poleciała do Bangkoku, druga do Aten. W dodatku nie wiemy, w której były klucze do naszego mieszkania – czy szukać ich w Bangkoku, czy w Atenach. Świat jest mały i dla boeingów czy airbusów łatwo osiągalny, ale my stoimy jak kretyni w hali przylotów w Krakowie, do domu mamy 100 kilometrów, trzeba jeszcze odebrać samochód z parkingu, tylko nie bardzo jest jak z niego skorzystać, bo kluczyki też były w bagażu głównym. I teraz nie wiemy, z jakiej perspektywy mamy o nich myśleć: ateńskiej, czy bangkokskiej.

Mniejsza o samochód, wrócimy autobusem, ale co potem? Na szczęście przypominamy sobie, że zapasowe klucze od domu zostawiliśmy sąsiadce, żeby podlewała nasze kwiatki, więc dzwonimy do niej: jak się dostaniemy do mieszkania, to mamy tam zapasowe kluczyki do auta, się wróci i się odbierze. Sąsiadka włącza telefon po dłuższej chwili i informuje nas, że wszystko w mieszkaniu w porządku, kwiatki nie uschły, nawet odkurzyła, żeby nam było miło. Nasze zapasowe klucze trzyma u siebie w domu, w kasetce przy drzwiach, w korytarzu oczywiście, z tym że jest pewien problem: wiedząc że dziś wracamy, zachęcona naszym entuzjazmem przejawianym wobec Grecji, właśnie wylądowała na lotnisku Diagorasa na Rodos i jedzie do hotelu w Faliraki. Zapasowe klucze do jej mieszkania ma jej mama, która na szczęście została w Polsce, ale jest teraz w Kołobrzegu w sanatorium.

Nocujemy więc kątem u znajomych, którzy mają zaprzyjaźnionego ślusarza. Z tej perspektywy ani nam nasze wakacje nie wydają się takie szczęśliwe i pogodne, ani nasi znajomi nie muszą ukrywać swojej zazdrości, widząc naszą opaleniznę. Są bladzi, ale mają klucze do swojego mieszkania pod ręką, a nie w Bangkoku. Ewentualnie w Atenach.

Jednak z perspektywy grecko-krakowsko-bangkokskich doświadczeń, nasza wiedza o świecie uległa znacznemu poszerzeniu. Szybkość i dostępność dalekich podróży nie zawsze jest plusem w stosunku do odległych czasów, kiedy to na naszą ukochaną Kretę jechalibyśmy najpierw pociągiem, potem statkiem i zeszłoby nam na to przynajmniej z tydzień. Ale walizki i klucze jechałyby z nami cały czas.

Czy przez to doświadczenie staliśmy się mądrzejsi? Nie, tylko bardziej doświadczeni: już nigdy więcej zapewne nie zostawimy kluczy w bagażu głównym. Spoglądając na to z perspektywy naukowca, który doświadczenie ceni wyżej od intelektualnych spekulacji, widzimy wyraźnie, że choć mądrości nie pozyskujemy w wyniku nabierania doświadczenia, to może w ten sposób poszerzamy naszą wiedzę, która z mądrości też wprost nie wynika. A do tych trzech czynników nijak się ma tzw. inteligencja, którym to określeniem szafuje się mocno na wyrost, nie bardzo umiejąc zdefiniować, co ono właściwie oznacza. I często za człowieka inteligentnego mamy niemądrego erudytę, który potrafi imponować nam pamięcią o mnóstwie faktów, dat, wyrazów i opowieści, choć nie składają się u niego na rzetelny opis świata, w którym umiemy się poruszać, wiązać fakty i okoliczności i przewidywać skutki naszych i cudzych działań. I żadna inteligencja, nie mówiąc już o erudycji nie wytłumaczy nam dlaczego my lecieliśmy z Chani na Krecie do Krakowa, a nasze walizki poleciały nie z nami, tylko z innymi pasażerami, w zupełnie różnych kierunkach. Wypada po prostu pogodzić się z tym, że postęp technologiczny w dziedzinie podróży od czasów Herodota i Marco Pola jest oczywiście znaczny, ale nie zawsze jego skutki są korzystne.

W różne rejony Grecji jeżdżę od ćwierci wieku. Jednym z moich ulubionych miejsc, w Grecji kontynentalnej, na Peloponezie i na wyspach są gaje oliwne, najpiękniejsze i najstarsze na Zakynthos, najlepiej eksploatowane na Krecie, dające najsmaczniejsze owoce na Tassos, najbujniejsze na Lesbos. W początkach mojej greckiej przygody drzewa oliwne były dla mnie nie tylko symbolem regionu śródziemnomorskiego, ale także poniekąd miejscem świętym: oliwka daje płynne zdrowie, światło, ciepło i co może najważniejsze – cień. Wchodziłem do gaju oliwnego gdziekolwiek, siadałem pod oliwką, wypoczywałem w półcieniu, jaki zapewniały srebrnoszare liście. Po kilku latach większość gajów została ogrodzona. Jeszcze później wśród drzew pojawiły się rury nawadniające. Potem rozmaite urządzenia techniczne, służące – jak sądzę – do mechanicznego zbioru owoców. A w tym roku na Lesbos zauważyłem, że w większości gajów oliwnych jak duchy niedawnej przeszłości straszą karoserie wybebeszonych aut.

To zresztą był najprzykrzejszy widok na przyrodniczo arcyciekawej wyspie: w niektórych miejscach szroty i złomowiska były ulokowane co kilkaset metrów, na obrzeżach miasteczek, po wsiach i na bezdrożach. Było tam wszystko – auta osobowe, ciężarówki, autobusy, kombajny, podnośniki, dźwigi, nawet sanitarki. Ofiary wypadków, blachy przeżarte przez rdzę i sól morską, staruszkowie sprzed kilkudziesięciu lat – było tego tyle, że mam wrażenie, iż Lesbos jest śmietnikiem samochodowym dla całego regionu – wyspa, choć duża (trzecia co do wielkości w całej Grecji) chyba nie mogła mieć tyle aut, które tak szybko się zestarzały i umarły, a nie było dość hut, żeby je przetopić.

Uroki krajobrazowe Grecji co roku wydają mi się coraz trudniejsze do akceptacji, kiedy patrzę na nie z perspektywy człowieka, który szuka tu pięknej, możliwie dzikiej przyrody – na najwyższych górach widać coraz więcej wiatraków, ogniwa fotowoltaiczne zamontowane są już nie tylko niemal na każdym domu, ale i na całych hektarach łąk, ale najbrzydsze są wielkie połacie białej folii, rozkładane na rozległych polach, gdzie hodowane są pomidory i inne warzywa. Rozumiem potrzeby rolnictwa, energetyki i ogólnie biznesu, ale za parę lat ciężko będzie żyć w takim świecie.

Zmieniamy perspektywę na krajową. Grecja ma wielki problem z uchodźcami, ale nie traktuje ich jako obiekty nienawiści rasowej czy religijnej, tylko jako dramat ludzki. Z naszej – no, może nie z mojej, ale zapewne z liczącej się już nie tylko statystycznie perspektywy – dominantą relacji polsko-obcych jest rasizm i nietolerancja, w tym – antysemityzm. To pojęcie było mi całkiem obce przez wiele lat. Urodziłem się dwa lata po pogromie kieleckim, w czasach, gdy w inteligenckich domach antysemityzm był, jak się wydawało, nieobecny. Mój ojciec w chwilach dobrego humoru co prawda chętnie opowiadał szmoncesy, dowcipy żydowskie, ale jak pamiętam, były to żarty o wiele – by tak rzecz – łagodniejsze, niż kawały na temat Szkotów, Czechów, Rosjan czy, z przeproszeniem – Murzynów. Sytuacja zmieniła się w marcu 1968 r., kiedy to mama, skądinąd wychowanka gimnazjum urszulanek, zaprzyjaźniła się z młodym – ale już dorosłym działaczem harcerskim, który okazał się moczarowskim postendekiem. W domu pojawiła się szmatława, powielana gazetka „Nasza Walka”, którą mama z Dudusiem (tak go nazywaliśmy) z pasją przeglądali, z komentarzami – no popatrz… ten… no Żyd, wiedziałam, a tamten też Żyd, wiadomo… Szmatławiec niejako specjalizował się w ujawnianiu żydowskich korzeni oponentów politycznych ówczesnej władzy.

Moje pytanie o to, w jaki sposób fakt, że ktoś jest Żydem wpływa na to, jak działa w polityce współczesnej Polski – pozostawało bez odpowiedzi. Dla mnie Żydzi po pierwsze byli kiedyś, dawno i reprezentowali albo dziwaczną, tajemniczą religię o niezrozumiałej liturgii, albo wielki kapitał. Jednego i drugiego z mojej perspektywy, 20-letniego chłopaka, w PRL-u nie widziałem. I dopiero kiedy moi przyjaciele z Uniwersytetu Warszawskiego zaczęli znikać, zmuszeni do wyjazdu przez władze, poznałem, że bardzo się myliłem, że zjawisko którego nie dało się sprowadzić do poczciwych dowcipów o pejsatych panach i ich cwanej mądrości – istnieje i pokazuje zęby. Ale łączyłem to z frakcyjnymi walkami w komunistycznej władzy. A Duduś z zachwytem słuchał opowieści mamy o tym, jak propagowała na Uniwersytecie Jagiellońskim getto ławkowe i jak wraz z kolegami z wydziału geografii parę razy była na akcji rozbijania żydowskich sklepów w Krakowie – o czym wtedy dowiedziałem się po raz pierwszy. Na Uniwersytecie Warszawskim byłem po niesłusznej z dzisiejszego punktu widzenia stronie barykady, wraz z kolegami, z którymi uważaliśmy się za socjalistów. Ale o tym, że wtedy w Marcu, starła się komuna z  żydokomuną, dowiedziałem się ze zdumieniem wiele lat później. No to jak, wszyscy ci dzisiejsi słuszni kombatanci tamtych czasów byli za komuną, czy za żydokomuną?

Rok po wydarzeniach marcowych, w 1969 roku, zaczął w Warszawie wychodzić kolorowy tygodnik informacyjny „Perspektywy”, kierowany przez pisarza – varsavianistę Dobrosława Kobielskiego. Byłem jego zamiłowanym czytelnikiem i nawet starałem się potem dostać tam pracę, ale mi się nie udało. „Perspektywy” okazały się nie dla mnie.

Minęły lata, dziesiątki lat. Siedzę wśród publiczności X Zakopiańskiego Festiwalu Literackiego. Na scenie odbywa się prezentacja laureatów tegorocznego konkursu. Spoglądam nieco w bok i nie mogę uwierzyć: widzę usytuowany przy Placu Niepodległości dom, w którym niegdyś mieszkał wybitny narciarz i taternik, Bronisław Czech. Na jego lewej części widzę wielki wyborczy plakat Grzegorza B. Zwracam na to uwagę siedzącemu obok mnie dyrektorowi artystycznemu festiwalu, świetnemu pisarzowi Mariuszowi Koperskiemu: Bronisław Czech zmarł w obozie w Auschwitz, a obok wejścia do jego domu wisi reklama człowieka, który na negacji zbrodni oświęcimskiej zbija kapitał polityczny, a jego antysemityzm jest entuzjastycznie popierany przez ponad milion osób, które chciały, żeby został on prezydentem Polski. Na Podhalu dostał ponad 12 procent głosów. Mariusz przesuwa się nieco w prawo – i pokazuje mi, że plakat B. umieszczony jest nie na domu Bronka Czecha, jak wydawało się z mojej perspektywy, tylko na bramie sąsiedniego parkingu, która otwarta opiera się o ogrodzenie domu Czecha i służy jako ekspozycja plakatu wyborczego B. Oczywiście, politycznie można się spierać, że Czech nie był Żydem, że zmarł w Auschwitz nie w komorze gazowej, której istnienie B. neguje, tylko z wyczerpania, ale samo sąsiedztwo takich dwóch postaci jest dla Zakopanego haniebne.

Oczywiście, mamy wolność słowa i demokrację, a B. ma immunitet. Podobno za jego słowa negujące istnienie komór gazowych w Oświęcimiu, co jest deliktem przestępczym, wszczęto prokuratorskie śledztwo. Niewykluczone, że już niebawem zostanie ono umorzone , na przykład z powodu niewykrycia sprawcy.

Po festiwalu wyjeżdżamy z Zakopanego na zachód. Na Skibówkach dostrzegamy wielki, kolorowy i już ewidentnie powyborczy plakat z wizerunkiem Grzegorza B. i napisem: Brawo, Podhale!

Ciekawa perspektywa na najbliższą przyszłość.

Ale jednak tylko perspektywa daje nam możliwość obserwowania rzeczy niemożliwych: tylko dzięki niej dwie linie równoległe, nie mające z sobą żadnych punktów stycznych, jak Polska Hutu i Polska Tutsi, mogą gdzieś, daleko, w niewidocznej w głębi obrazu czasoprzestrzeni spotkać się i biec dalej, jako jedna droga. Nie pierwsza, nie druga, nie trzecia droga, tylko wspólna. Ufajmy.

pinkwart foto

Maciej Pinkwart     17 lipca 2025

 

Tagi:

kalendarz-btn

SOBOTA 19 lipca 2025
  • Marcina, Wincentego

byli-z-nami

Copyright © 2004-2013 Stowarzyszenie Dziennikarzy RP Oddział Warszawski