Oddział Warszawski
tel. 22 826 79 45
sdrp.warszawa@dziennikarzerp.pl

Kompleksy parweniuszy

25 września 2025

Dawno już się tak nie ubawiłem, jak wtedy, gdy Donald Trump udawał dżentelmena, przebrał się we frak i zasiadł do uroczystego obiadu między królem Karolem a księżniczką Kate. I gdy król usiłował zrozumieć, co Trump mówi, kiedy mówił po angielsku. Prawie tak samo śmieszne było to, jak pan Karol z Polski mówił po wizycie w Berlinie o Janie Tombińskim, nie zrozumiawszy co znaczy zwrot chargé d’affaires i nazywał go pan Szarż. Ale to akurat byłoby śmieszne, gdyby nie było żałosne. Kompromitacja człowieka tego typu nie jest jednak żadnym zaskoczeniem, choć trochę obciachowe jest to, że ten pan kompromituje przy okazji prawie jedną trzecią naszego narodu, czyli tych, którzy radośnie go obsadzili na jego stanowisku.

Dawno już się tak nie ubawiłem, jak wtedy, gdy Donald Trump udawał dżentelmena, przebrał się we frak i zasiadł do uroczystego obiadu między królem Karolem a księżniczką Kate. I gdy król usiłował zrozumieć, co Trump mówi, kiedy mówił po angielsku. Prawie tak samo śmieszne było to, jak pan Karol z Polski mówił po wizycie w Berlinie o Janie Tombińskim, nie zrozumiawszy co znaczy zwrot chargé d’affaires i nazywał go pan Szarż. Ale to akurat byłoby śmieszne, gdyby nie było żałosne. Kompromitacja człowieka tego typu

To, że w ostatnich latach w demokratycznych wyborach wielka część elektoratu wybiera do władz ludzi głupszych od siebie, w dodatku ludzi, którym jeszcze niedawno nie powierzylibyśmy wyprowadzania psa na spacer, mogłaby być uznana za efekt kilkudziesięciu lat PRL-u i tak zwanej dyktatury proletariatu, gdyby nie to, że ta choroba dotyka także kraje od setek lat demokratyczne. Chyba nas wszystkich jest na tej planecie za dużo i kryteria doboru do wyboru zdecydowanie się zmieniły, a może zanikły całkiem. Już od dawna postuluję, żeby do wszystkich władz wybierać ludzi w drodze losowania – zakładam się, że wyniki pod względem intelektualnym i kompetencyjnym na pewno nie byłyby gorsze niż to, czego doświadczamy co cztery czy pięć lat, w elekcjach jakiegokolwiek typu. Spójrzcie na 460 polskich posłów i stu senatorów, europosłów, samorządowców czy prezydentów…

Natomiast naszą lokalną specyfiką jest preferencyjne traktowanie pracowników fizycznych i ludzi bez wykształcenia, jako że podobno tylko prawdziwa ciężka robota, taka brudząca, z łopatą, siekierą i kilofem jest naprawdę pracą, a nie jakieś tam klepanie w klawisze, wymyślanie dyrdymałów prawnych i społecznych czy nauczanie kogokolwiek czegokolwiek. Jest na to szereg dowodów, jak choćby porównanie płacy kasjerki w markecie i pielęgniarki, roli społecznej ślusarza i profesora (no, kto kogo będzie bardziej  potrzebował, jak się drzwi zatrzasną: ślusarz profesora, czy profesor ślusarza?) i kompletnej niecelowości jakichkolwiek procesów dydaktycznych: po pierwsze, oświata jest co chwilę reformowana, więc nie ma co się przejmować jakimikolwiek programami nauczania, po drugie – czy na porządnej posadzie ktokolwiek pytał kogokolwiek o świadectwo ukończenia szkoły podstawowej, a po trzecie – jeśli jest prawdą to, że połowa ludzi po ukończeniu jakiejkolwiek szkoły, nawet wyższej, ma kłopoty z czytaniem ze zrozumieniem, że inna niż prezydencka znajomość języków obcych jest wyśmiewaną cechą pogardzanych snobów, że trzy czwarte z nas (z nich?), dorosłych, nie przeczytało w ciągu dekady ani jednej książki, a do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie wystarczy 800 plus i naładowany telefon – to po co nam być mądrzejszym od nogi stołowej? Zresztą – popatrzmy wokół siebie: czy kiedykolwiek jakikolwiek rząd ugiął się przed ulicznym protestem profesorów, aktorów, pisarzy czy informatyków? Nie, nigdy. Ale wystarczy kilkanaście autokarów górników czy kilkadziesiąt traktorów z rolnikami i rząd idzie na wszelkie ustępstwa.

Ostatnimi czasy zapanowała nawet moda na opisywanie własnego proletariacko-włościańskiego rodowodu. Dobrze jest przyznawać się do tego, że nasi bezpośredni przodkowie lub my sami żeśmy się wysferzyli i mimo przyjścia na świat w czworakach, familokach czy blokach z wielkiej płyty z ciemną kuchnią – zdobyliśmy ważną pozycję społeczną, zostając majstrem, aktorem czy prezydentem. Od lat zauważam, jak chętnie celebryci rozmaitego rodzaju opowiadają, że bardzo źle w szkole się uczyli, ledwie zdawali z klasy do klasy, albo zimowali w nich przez kilka lat, oszukiwali, ściągali, wagarowali, bili się na przerwach i woleli wuef od polskiego i fizyki, a o matematyce to nie bardzo wiedzą, co to jest. No i oczywiście nie przeczytali w życiu ani jednej lektury, bo te lektury to nudne są i niepotrzebne nikomu. Ale ostentacyjne podkreślanie ważności owych nizin społecznych i deprecjonowanie dobrego wychowania lub wykształcenia łączy się z prawdziwie folwarcznym idealizowaniem szlachectwa czy arystokracji.

Od czasów nastania u nas demokracji bezprzymiotnikowej (szanujmy ją, póki jeszcze jest!), a może nawet od schyłkowych lat PRL-owskiej demokracji ludowej do kanonu stosunków społecznych należy jak najczęstsze używanie w mowie i piśmie tytułów arystokratycznych, i to zarówno w stosunku do postaci historycznych, jak współczesnych potomków tzw. wielkich rodów. W Zakopanem naprawdę źle widziane jest nazywanie dawnego właściciela tutejszych dóbr po prostu Władysławem Zamoyskim. Należy mówić: hrabia Władysław Zamoyski. A w oficjalnych dokumentach koniecznie tak, jak bardzo wiele lat temu: Władysław hr. Zamoyski. Tak jest na tabliczkach z nazwą ulicy, w oficjalnej nazwie Miejskiej Galerii Sztuki, której Zamoyski patronuje czy w wypowiedziach notabli. Ciekawe, że patron ulicy w Murzasichlu, pianista i kompozytor Aleksander Wielhorski w nazwie „swojej” ulicy hrabiowskiego tytułu nie obnosi, choć mieszkający tam w latach 30. XX wieku muzyk z hrabiowskiej rodziny się wywodził. Może Murzasichlu tytuły hrabiowskie nie przysługują?

Wszyscy ci, którzy ekscytują się tą arystokratyczną tytulaturą, powołują się na tradycję przedwojenną, do której współczesna Polska bardzo chętnie nawiązuje. Tyle, że ma to sens w odniesieniu do czasów jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej, jako że Konstytucja Rzeczpospolitej Polskiej z 17 marca 1921 roku w artykule 96 ustaliła, iż Rzeczpospolita Polska nie uznaje przywilejów rodowych ani stanowych, jak również żadnych herbów, tytułów rodowych i innych, z wyjątkiem naukowych, urzędowych i zawodowych.

Konstytucja kwietniowa z 23 kwietnia 1935 zniosła poprzednią ustawę zasadniczą, a wraz z nią zakaz używania tytułów, choć ich jednoznacznie nie przywróciła. Po II wojnie w Konstytucji PRL oczywiście nie było mowy o tytułach i przywilejach stanowych, a obowiązująca obecnie Konstytucja z 1997 roku stwierdza jedynie, że wszyscy obywatele są równi wobec prawa. Ale w 2006 roku jeden z mieszkańców Łodzi wniósł do tamtejszego Urzędu Stanu Cywilnego wniosek o uzupełnienie jego metryki słowem „hrabia”, dopisanym przed nazwiskiem. Kierownik USC odmówił, obywatel złożył więc odwołanie do Wojewody Łódzkiego, a gdy i to nie pomogło – do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Sprawa toczyła się przez kilka instancji, aż wreszcie w 2008 roku Naczelny Sąd Administracyjny prawomocnym wyrokiem stwierdził, iż tytułów szlacheckich i arystokratycznych w dokumentach urzędowych używać nie można.

Więc skąd taka miłość ludzi na pewno nie pochodzenia szlacheckiego do arystokratycznych tytułów? Cóż, zapewne to trochę nostalgia do czasów, kiedy hrabia czy książę, choć ciemiężył, nadużywał, a nawet molestował, nie mówiąc już o wykorzystywaniu ius primae noctis, to jednak trochę się opiekował, a w każdym razie decydował za włościan, działając tak, by im było nie najgorzej, bo to od nich zależał w znacznej mierze jego byt. Do wszystkiego w życiu doszedłem ciężką pracą moich chłopów, jak mawiał najbardziej znany w Polsce Jan Paweł. Trochę też lubimy świecić światłem odbitym: mieszkanie przy ul. Władysława Zamoyskiego to jednak nie to samo, co mieszkanie przy ul. Władysława hrabiego Zamoyskiego. Władysław hrabia przecież nie będzie patronował byle czemu.

Dodatkowo tytuły szlacheckie są ważniejsze, bo zostały odziedziczone po przodkach, a nie zdobyte pracą czy nauką – magistrem, inżynierem, doktorem, profesorem, kawalerem jakiegoś orderu, ambasadorem, czy choćby chargé d’affaires ad interim może zostać każdy, jeśli się przyłoży i ma odpowiednich znajomych w odpowiednich miejscach, a księciem, hrabią, margrabią, lordem, markizem czy baronem trzeba się urodzić, albo zasłużyć u króla. Tytuły barona lub markiza podobno można było kupić. Ale teraz chyba już nie bardzo – sprawdzałem na Allegro, Aliexpress i Temu, nie oferują. Ale nie tylko chłopami i proletariuszami lubimy być, szlacheckie ciągotki – nie tylko do tytułów – także są w modzie: w Facebookowych informacjach osobowych jest rubryka „praca”. Znajduję tam niekiedy wpis: szlachta nie pracuje… Myślę, że takie deklaracje mało mają wspólnego z tzw. dobrym pochodzeniem. Znane powiedzenie głosi, że jeśli kobieta opowiada o sobie, że jest damą, to raczej nią nie jest: ani pierwszą damą, ani jakąkolwiek.

Innymi tytułami, które współcześni Polacy starannie stosują, są tytuły zawodowe. Ale w zasadzie tylko w jednym zawodzie – w zawodzie duchownego. Nazwanie księdza panem jest dziś traktowane jako obraza uczuć religijnych, bo ksiądz, bez względu na to jak postępuje i jakie paragrafy omija lub łamie, jest traktowany jako plenipotent Pana Boga na Ziemi lub tylko w Makowie Mazowieckim, więc nazwa wywodząca się z płci, choćby tylko gramatycznej, go obraża. Pan Bóg zdaje się nie ma płci, bo choć nazywany jest niekiedy Bogiem Ojcem, to święte księgi chrześcijaństwa jakoś nie wspominają o Bogu Matce. Gdy więc w towarzystwie znajdzie się ksiądz, to jeśli wszyscy nie są ze sobą po imieniu, będą do siebie mówić proszę panaproszę pani i proszę księdza, jakby to była jakaś trzecia płeć, a podobno pucie są tylko dwie. Przypomina to trochę reklamę zakładów krawieckich, gdzie na szyldach pisano: Krawiec męski, damski i wojskowy. Jeden z posłów prawicy o mało nie pobił innego posła, z lewicy, gdy ten nazwał pewnego przedsiębiorcę z Torunia panem, a nie ojcem. Ci ojcowie lub bracia zakonni to oczywiście część tradycji i nie byłoby w tych tytułach niczego złego, gdyby nie traktowano ich inaczej, niż tylko określenia zawodowe. W innych językach i w innych czasach określenia pan biskup czy nawet pan papież były zupełnie naturalne i dopuszczalne. Nikt się o to nie obrażał.

U nad podobnie jest z zakonnicami, których tytuły są jakby mniej społecznie chronione, ale niewiele jest osób, które do kobiety w habicie powiedzą proszę pani. Księżom zdaje się przepisy kościelne nie zabraniają chodzenia po świecku poza pracą, natomiast zakonnice paradują w habitach nawet w szpitalach, gdzie pracują jako pielęgniarki. A, przy okazji: zanikający już obecnie zwyczaj mówienia do pielęgniarek per siostro wywodzi się z czasów, gdy zawód ten uprawiały niemal wyłącznie zakonnice.

Umiłowanie do tytułów szlacheckich, przy jednoczesnym podkreślaniu swojego nie tyle nieszlacheckiego, ile nieinteligenckiego pochodzenia świetnie wiąże się z akceptacją faktu, że można być głupim jak but, wykształconym psim swędem, niekoniecznie najuczciwszym, ale za to cwanym na tyle, żeby zdołać przekonać ludzi, iż będąc złapanym na gorącym uczynku właśnie demonstruje się swoje poczucie dobra, miłości, a w każdym razie zaradności – ale ciesząc się poparciem innych głupców można dojść do najwyższych stanowisk. W każdym razie doskonale się to sprawdza w naszej krajowej Adamczysze.

Miałem serdecznego przyjaciela, uroczego lwowianina, który mieszkał w Zakopanem w pięknym domu przy ul. Za Strugiem. Część domu wynajmował na turnusy wczasowe w ramach umowy podpisanej z pewnym przedsiębiorstwem, które przysyłało mu swoich pracowników. Zaprzyjaźniali się z nim natychmiast, bo nie sposób było się z nim nie zaprzyjaźnić, no i w trakcie wspólnych biesiad uparcie nazywali go bacą. Przyjaciel najpierw nie zwracał na to uwagi, potem próbował wyjaśnić, że baca to ktoś, kto na hali zarządza wypasem owiec, a ten, kto zarządza gospodarstwem w Zakopanem, jest gazdą. Nie pomagało, dalej mu bacowali, w końcu machnął ręką: rzeczywiście, jestem bacą, bo przecież widać, że zajmuję się baranami.

pinkwart foto

Maciej Pinkwart        25 września 2025

 

Tagi:

kalendarz-btn

CZWARTEK 2 października 2025
  • Teresy, Gerarda
  • 1914
    Niemiecko - rosyjska bitwa pod Sochaczewem zakończona zniszczeniem miasta
  • 1958
    Premiera filmu Popiół i Diament
  • 1997
    Rozpoczęcie emisji przez telewizje TVN

byli-z-nami

Copyright © 2004-2013 Stowarzyszenie Dziennikarzy RP Oddział Warszawski