Oddział Warszawski
tel. 22 826 79 45
sdrp.warszawa@dziennikarzerp.pl

Śledź polimerowany

6 listopada 2025

Dobra, przyznaję się: to wszystko moja wina. Oczywiście, nie jestem na tyle egocentryczny, żeby twierdzić, że tylko moja. Tych, których zaniechaniom zawdzięczamy to co mamy, jest więcej. Powiedziałbym – jest ich jakieś osiem miliardów. Ale obecność w gronie wszystkich współczesnych Ziemian (i paru miliardów tych, którzy byli przedtem) mojej winy nie wyklucza, choć trochę ją umniejsza. A było tak:

Kiedy w milanowskim liceum zacząłem być edukowany z nowoczesnej fizyki – nie mogłem się nadziwić, że to wszystko jest takie ciekawe, a w dodatku – że wszystkiego tego naucza nas jedna z najstarszych nauczycielek w szkole, z powodu specyficznej urody wdzięcznie nazywana Kobyłą. Ja wiem, że z urody nie należy się wyśmiewać, ale ja się wcale nie wyśmiewam, tylko informuję, a poza tym, nie o urodzie tu mówię, tylko wręcz przeciwnie. Fascynujące było i to, czego Julia Heybowicz uczyła, znacznie wykraczając poza oficjalny program, którym – zdaje się – kompletnie się nie przejmowała, a poza tym to, że robi to osoba, która była tak wiekowa (gdy dochodziłem do matury, miała 68 lat…) i która była uczestniczką powstania warszawskiego, tak jak mój ojciec, od którego nota bene była o rok młodsza. Była absolwentką Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego i to w moich oczach stawiało ją gdzieś w okolicach Marii Skłodowskiej-Curie. To od niej dowiedziałem się o cząstkach atomowych i promieniowaniu subatomowym, o promieniotwórczości naturalnej i sztucznej, o teorii nieoznaczoności Heisenberga i kocie Schrödingera, o entropii, fotonach, antymaterii, dziurze Diraca, zasadach Pauliego i w ogóle o fizyce kwantowej. To ona skierowała moją uwagę na literacką wartość fizyki i dzięki niej zacząłem czytać opowiadania George’a Gamowa o panu Tompkinsie i razem z nim poznawałem atom i mechanikę, rządzącą tym małym-wielkim światem.

Zostałem przewodniczącym szkolnego kółka fizycznego, pomagałem rozstawiać aparaturę do ćwiczeń i niekiedy w zastępstwie profesorki prowadziłem zajęcia, próbując ubrać w literacką formę różne trudne sprawy, na przykład opowiadając o niemożliwych do przeprowadzenia poszukiwaniach czarnego kota w piwnicy z węglem przy pomocy latarki, w której fotony byłyby wielkości piłek tenisowych… Nigdy specjalnie nie lubiłem kotów.

W dodatku, pani profesor uczyła także astronomii. Dzięki niej dowiedziałem się o Wielkim Wybuchu i rozmaitych teoriach kosmogonicznych, ale tu się specjalnie nie zachwyciłem, bo nigdy nie potrafiłem wyszukać na nocnym niebie żadnego gwiazdozbioru, a już zupełnie nie umiałem zobaczyć w nich tych wszystkich Łabędzi, Psów, Skorpionów i Niedźwiedzic. Zresztą wkrótce w Milanówku zapanował smog świetlny i już niczego ciekawego nie widywałem po nocy. Wszystko wydawało mi się czarną materią, żeby nie powiedzieć czarną dziurą. Ale czarnych dziur wtedy nawet jeszcze oficjalnie nie znano.

Po latach, kiedy moja dawna profesorka od polskiego chwaliła się na spotkaniu szkolnych emerytów otrzymaną ode mnie pierwszą moją książką, z serdeczną dedykacją oczywiście, profesorka od fizyki parsknęła ze złością: Nie mów mi o tym zdrajcy! Miał być fizykiem…

No, nie do końca. Któregoś dnia bowiem pojawiła się w szkole nowa nauczycielka chemii. Niedawno skończyła studia, była pełna świetnych pomysłów, przeprowadzała kolorowe doświadczenia, miała piękne rude włosy i – jeśli dobrze pamiętam – nienaganną figurę. Dzięki profesorce Joli Osińskiej wpadłem w świat tworzyw sztucznych, które wydawały mi się prawdziwą krainą czarów. Oczywiście, istniały naturalne polimery – jak na przykład zwykłe drewno – ale polimery sztucznie produkowane na bazie powszechnie dostępnej (wówczas) i taniej (wówczas) ropy naftowej wydawały się wtedy Świętym Graalem przemysłu: niedrogie, nadające się do masowej produkcji i do wytwarzania w zasadzie wszelkich form przemysłowych i różnorodne: miękkie i twarde, termoplastyczne i termoutwardzalne, łatwe do farbowania na najróżniejsze kolory, obojętne chemicznie i co najważniejsze – wprost idealne do recyklingu: wystarczyło – jak sądziłem – taki zużyty polietylen podgrzać, roztopić, wlać do formy i wyprodukować nową rzecz. A termoutwardzalny poliester czy silikon nie dawał się co prawda roztopić, ale wydawało się, że zmielony na pył koniec końców da się skleić jakimś klejem epoksydowym i już można produkować z niego nowe rzeczy.

Próbowałem pogodzić fizykę i chemię, zwłaszcza gdy pani od chemii pokazała mi nieznany wcześniej świat prawdziwej budowy cząsteczki wody, której dipolowa, czyli dwubiegunowa elektrycznie struktura była przyczyną doskonałych własności rozpuszczających. Może taka struktura pozwoli na pełną odwracalność procesu polimeryzacji? – myślałem. Wybrałem więc chemię i to przemysłową, składając papiery na Politechnikę Warszawską.

Po studniówce koledzy przekonali mnie, że jako bałwan matematyczny nie mam szans. Przeniosłem papiery na uniwersytecką neofilologię. Na maturze zdawałem chemię, ale komisja była wspólna – fizyko-chemiczna, a pytano mnie (naprawdę to wylosowałem!) o sztuczną promieniotwórczość i przyszłość produkcji polimerów. Jakoś nie połączyłem tych dwóch spraw, choć może bombardowanie plastiku promieniami gamma załatwiłoby sprawę, tak jak załatwia wiele innych rzeczy. Maturę zdałem. Poszedłem na orientalistykę.

Wiele lat później zacząłem jeździć po moim świecie, świecie śródziemnomorskim. Zabytki, będące dowodem na źródła mojej kultury, fascynująca przyroda, przyjemny klimat, wspaniałe widoki, przyjazne morze… Przez lata niektóre miejsca stawały się znajome, zaprzyjaźnione, wracało się do nich niemal jak do siebie. I któregoś lata, po kilkudniowym wietrze od południa, nie poznałem jednej z oswojonych od lat zatoczek: między kamiennymi klifami w piękny, słoneczny dzień nie lśniło lustro wody, tylko mieniło się wszystkimi kolorami tęczy morze plastiku. Kiedy indziej na egipskiej pustyni samum sypał mi w twarz piasek i plastikowe torebki.

Właśnie wróciłem ze sklepu, gdzie kupiłem bułkę, pomidory, parę jabłek, dziesięć deko baleronu i żółty ser. Wszystko opakowane w plastikowe torebki. Dlaczego nie w naturalne polimery, papier czy tekturę? Bo plastik jest tańszy w produkcji, choć droższy w recyklingu.

Trudno mi zrozumieć, że w XXI wieku, kiedy już niebawem wyprodukujemy leki leczące impotencję seksualną i umysłową, raka, starość, śmierć, a może nawet chamstwo – nie potrafimy wynaleźć metody na degradowalność plastiku czy odwracalność procesu polimeryzacji. Ale trudno mi też zrozumieć to, że z takim wysiłkiem naukowym poszukujemy wody na Marsie, a nie potrafimy jej wydobyć spod piasków Sahary. Wiem, pisałem o tym wiele razy, napisze pewno jeszcze nie raz. Ubolewamy nad tym, że rekiny i wieloryby duszą się odpadami plastikowymi, że w tuszach ryb znajdują się drobinki plastiku, które po zjedzeniu krążą w naszych żyłach i zatruwają nasze płuca, wątroby i mózgi, że ptaki wiją gniazda wykorzystując śmietnikowe odpady plastikowe – a parlament europejski w planach poprawy warunków klimatycznych mówi tylko o okropnych paliwach kopalnych, nie zastanawiając się nad tym, co jeszcze szkodliwego produkujemy z ropy naftowej i jak bardzo nad tym wszystkim nie panujemy. Dobra, wiem, że ropopochodna aspiryna pomaga na wiele chorób, a ropopochodna wazelina jest podstawowym produktem w polityce wewnętrznej i zagranicznej niektórych krajów – ale o ile wiem, aspiryna ani wazelina nie jest pochłaniana przez śledzie, choć prawdę powiedziawszy nie wiem, co się z nimi efektywnie dzieje w naszych organizmach.

Inna rzecz, że nie spodziewam się żadnych stanowczych regulacji prawnych w dziedzinie plastiku od organizacji, która nie potrafi od kilkunastu lat podjąć decyzji o zlikwidowaniu zmian czasu na swoim terenie. Natomiast radośnie uchwaliła prawo, nakazujące przymocowywanie plastikowych nakrętek do plastikowych butelek, żeby nakrętki te się nie gubiły i nie były połykane przez nasze dzieci i psy. Tak, wiem, że to ważne. Ale moje dziecko kiedyś połknęło metalowy spinacz i trzeba było via rentgen śledzić jego wędrówkę przez organizm. Przeszedł swobodnie. Inna rzecz, że jeszcze Unia się tym nie zajęła. Zresztą, wtedy jeszcze nie należeliśmy do Unii.

Teoretycznie sprawa jest prosta: każdy wprowadzany na rynek produkt powinien zawierać przepis na technologię jego degradacji bez szkody dla środowiska. Ale lobby plastikodawców obaliłoby ten projekt raz-dwa.

Można jednak liczyć na to, że z biegiem czasu – za kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy lat – z problemem tym poradzi sobie ewolucja: albo natura sama wynajdzie sposób na to, byśmy – my, zwierzęta – potrafili sami trawić plastik, albo nas szlag trafi in gremio i wreszcie będzie na Ziemi święty spokój.

Ale może nie trzeba się tym zbytnio przejmować, tylko uważać, żeby nie włożyć sobie w łazience na głowę plastikowej torby, unikając losu Jerzego Kosińskiego, jadać włoszczyznę bez opakowania i ufać, że nie dający się zniszczyć na wysypiskach przez tysiące lat plastik nie wniknie w nasze organizmy, a jeśli już wniknie, to poczyni w nich mniejsze spustoszenie niż codzienne oglądanie telewizji, czytanie gazet i scrollowanie Facebooka i Tik-toka.

pinkwart foto

Maciej Pinkwart,  6 listopada 2025

 

Tagi:

kalendarz-btn

PIĄTEK 7 listopada 2025
  • Antoniego, Florentego
  • 1911
    M. Skłodowska-Curie otrzymała Nagrodę Nobla w dziedzinie chemii.
  • 1917
    Wybuch rewolucji październikowej w Rosji

byli-z-nami

Copyright © 2004-2013 Stowarzyszenie Dziennikarzy RP Oddział Warszawski