SATYRYKON LEGNICA 2025 rys. Daniel Krysta
Źle się dzieje w poczcie duńskiej
Przeczytałem ostatnio w „Polityce”, że poczta duńska kończy działalność doręczycielską. Nie zamierzam z tego powodu hamletyzować, ale z przyjemnością się o tym dowiedziałem, bo Dania jest po Finlandii druga w rankingu szczęśliwości. A tu proszę, poczta zbankrutowała. Nic tak człowieka nie cieszy, jak nieszczęście kogoś szczęśliwego. Potem doczytałem i dowiedziałem się, że przyczyną upadku doręczycielstwa w kraju moich przyjaciół, Hamleta, André i policjanta Muldgaarda, o niewiadomym imieniu i stopniu służbowym, nie jest degeneracja poczty, tylko degeneracja społeczeństwa, które znudzone wieczną (choć drugorzędną) szczęśliwością przestało wysyłać do siebie cokolwiek, poza ustnymi i internetowymi życzeniami szczęścia, bo resztę już mają pierwszorzędne: zdrowie, opiekę społeczną i problemy z imigrantami.
Zasadniczo na duńskie problemy pocztowe nie zwróciłbym uwagi, bo w Danii obchodzi mnie tylko Hamlet i André. No i, jak wspomniałem, także policjant Muldgaard, jeden z bohaterów powieści Joanny Chmielewskiej Wszystko czerwone. Ten miły memu lewackiemu sercu z bajpasami tytuł ostatnio znów mi się spodobał, bo wystawił to dzieło jako sztukę teatr w Podkowie Leśnej, a Muldgaarda, porozumiewającego się z polską kolonią nieopodal Kopenhagi językiem biblijnym, grał mój (i André) przyjaciel, Zbyszek. Hamlet ostatnio nigdzie się nie pokazywał, zresztą katując kiedyś uczniów na literaturze czterogodzinną filmową wersją sztuki Szekspira z Kennethem Branahgem w roli głównej, trochę go znielubiłem, bo przynudzał, ale tak efektownie umarł w końcowej scenie, że musiałem mu wybaczyć – oczywiście do czasu, kiedy kostium Hamleta Branagh zamienił na garnitur Herkulesa Poirota, no i niechęć mi znów wezbrała. Na szczęście, Poirot nie działał w Danii, a o ile wiem, nawet do Danii nie pisywał listów. A Muldgaarda pokochałem od pierwszego pytania, jakie zadał podczas przesłuchania po morderstwie niejakiego Edka w domu Alicji:
- Azali były osoby mrowie a mrowie?
I tak sobie pomyślałem, że jakby przedstawiciele polskich sił konserwatywno-religijnych zaczęli przemawiać do ludu językiem najpopularniejszego dzieła literackiego na świecie, na którego rzekome treści chętnie się powołują jako na ultima ratio – od razu byłoby nam lepiej. A przynajmniej weselej. Tylko jak w języku proroków zaprzeczać, że się nie jest putinowskim krypto-paputczykiem, opłacanym w bitcoinach?
Ale zatrzymałem się na problemach pocztowych w Danii, bo akurat usiłowałem odnaleźć na rozległym terytorium między Bugiem, Wisłą, Odrą i Porońcem swoją legitymację Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, którą wysłałem do stolycy do podstemplowania i oczekiwałem od kilku tygodni powrotu takowej. Gdy nie wróciła, byłem prawie pewien, że została sprzeniewierzona przez zawistników, którzy nie tylko że sami do Stowarzyszenia Pisarzy nie należą – choć, niestety, piszą, ale przede wszystkim nie uznają mnie za pisarza, więc mi się legitymacja branżowa ich zdaniem nie należy (mimo opłaconych składek!) i ją rąbnęli. Są oczywiście w Zakopanem i w ogóle na Podhalu i tacy, którzy uważają mnie co prawda za pisarza, ale kiepskiego, z czym bym się ostatecznie zgodził, każdy sądzi według siebie, ale wiem, że w rozmaitych związkach twórczych jest więcej raczej kiepskich autorów, a nikt im z tego powodu nie czyni zarzutu niewłaściwej przynależności, a już z pewnością nie kradnie im legitymacji.
W stosunku do mojego pisarstwa odebrałem już w życiu tyle zarzutów, że niedługo ich liczba przewyższy liczbę tych kalumnii, które sam na siebie rzucam, ale jeden zarzut szczególnie sobie cenię i nawet gdybym umiał, to bym sobie wyhaftował na serwetce i powiesił w kuchni obok haftów o treści Zimna woda zdrowia doda oraz Dobra żona tym się chlubi, że gotuje, co mąż lubi. Zimna woda jest zdrowa, a dobra żona nie korzysta z cateringu. A reklama Dody w reklamie wody jest szczególnie sympatycznie perwersyjna. No, ale gdzie dziś mam znaleźć zdrową wodę i dobrze gotującą żonę? Bo Dodę kiedyś znalazłem na koncercie w Czarnym Dunajcu, ale nic z tego nie wynikło, bo cóż mogło wyniknąć dla mnie w Czarnym Dunajcu? Nie było tam jeszcze Domu Opieki, a o zrujnowaną synagogę jeszcze radni miejscy nie darli kotów. Zresztą, wtedy, za czasów Dody, Czarny Dunajec jeszcze nie był miastem. Nie był miastem też już, ale to inna sprawa. Wiem, że to skomplikowane i odbiegłem od tematu, ale już do niego wracam ekstra kurierem pocztowym.
A ten zarzut do wyhaftowania na serwetce dotyczył tego, że jestem pisarzem okropnie płodnym. Ponieważ napisano to z okazji moich 75 urodzin, więc zarzut ten odebrałem jako przesadzony komplement.
Duńska poczta wszelako nie splajtowała z powodu zniechęcenia Duńczyków do pisania i wysyłania listów, tylko z uwagi na rosnące koszty własnej działalności, do której państwo duńskie (w którym – pamiętamy – źle się dzieje, co wykrył już na przełomie XVI i XVII wieku William Shakespeare) przestało dopłacać, a opłaty własne, ponoszone przez nadawców, kosztów tych nie rekompensują, mimo że są niemałe – znaczek na list kosztuje 29 koron, czyli 16,40 złotych. W Polsce to tylko 4,90 zł – no, ale Polska – jak już kiedyś pisałem – zajmuje w rankingu szczęśliwości dwudzieste szóste miejsce, a Dania drugie. Nie od dziś wiemy, że szczęście nie jest czymś tanim, a pieniądze go nie dają. Już niebawem z ulic duńskich zniknie ponad półtora tysiąca skrzynek pocztowych. W Polsce poczta, która w ostatnich latach zmieniła nieco charakter i z placówek gdzie wysyłało się i odbierało listy i paczki oraz płaciło raty, czynsze i alimenty przekształciła się w agencję sprzedaży literatury kościelnej i ezoterycznej, kalendarzy papieskich i słodyczy – na razie nie zamierza likwidować działalności komunikacyjnej, choć skrzynki pocztowe z polskich ulic także w wielu miejscach poznikały, a liczba osób wysyłających i otrzymujących listy i pocztówki z roku na rok też spada.
Niemniej jednak wielu z nas przypomina sobie, że miło jest położyć pod choinkę kolorową kartkę z wizerunkiem ozdobionej jodełki, nawet kaukaskiej, świętego Mikołaja, wesołych bałwanków i zwierzątek, a niekiedy różnobarwnej szopeczki, gdzie czasem – choć coraz rzadziej – widnieje Święta Rodzina, dla której nie stało miejsca w gospodzie. Bo też co roku coraz więcej ludzi obchodzi święta Bożego Narodzenia (często zresztą w gospodzie…), a coraz mniej osób świętuje Boże Narodzenie… Jednak najpiękniejszych nawet i najbardziej religijnych życzeń świątecznych przesłanych przez Internet położyć się pod choinkę nie da, chyba że sobie ten Internet wydrukujemy, jak robią to niektórzy ludzie z górnego sortu.
Przypominając sobie wszelako tęsknotę za przesyłką pocztową z moją zaginioną legitymacją literacką chętnie wspominam i to, że kiedy do usług pocztowych wprowadzono możliwość wysyłania kartek bez koperty, najczęściej z dość zdawkową, lub standardową treścią – nie bardzo wiedziano, jak je ładnie po polsku nazwać. Odkrytka była kalką z rosyjskiego, korespondentka – z niemieckiego. W 1900 roku redakcja Słownika Języka Polskiego w Warszawie ogłosiła więc konkurs na ową nazwę i otrzymała ponad 300 propozycji. Wstępnie wybrano pięć („liścik”, „listówka”, „otwartka”, „pisanka” i „pocztówka”), spośród których osoby zwiedzające Pierwszą Wystawę Kart Pocztowych w Warszawie wybrały tę ostatnią, której autorką była niejaka „Maria z B.”. Po otwarciu kopert z nazwiskami okazało się, że pod tym pseudonimem kryje się… Henryk Sienkiewicz. Jak więc widać, ukrywający pseudonimicznie swoją płeć Sienkiewicz nie zawsze był szczególnie ortodoksyjny! A jak ten idol polskiej prawicy potrafił pięknie kląć! Mniam, mniam…
Pisarze – niekiedy – potrafią w zwarty sposób przekazać głębię myśli. Ćwierć wieku później konkurs na slogan reklamowy polskiego cukru ogłosił Związek Cukrowników Polskich. Wygrał go inny pisarz, Melchior Wańkowicz, hasłem cukier krzepi, do którego znający polską praktykę prześmiewcy natychmiast dodali drugą linijkę: ale wódka jeszcze lepiéj…
Sienkiewiczowska pocztówka miała uzasadnienie w tym, że te jawne wiadomości wysyłano za pośrednictwem poczty. Zgodnie z tą logiką, pożyczkę bankową należałoby nazywać bankówką, świadectwo szkolne – szkołówką, a ostatnią posługę – cmentarzówką. W Danii zapewne postkorty też wyjdą z użycia, a może już wyszły, bo już nie pamiętam, kiedy z Danii dostałem jakąś postkort, gdyż ani książę Hamlet, ani André do ich wysyłania skorzy nigdy nie byli. Nie mówiąc już o komisarzu Muldgaardzie. Teraz jednak, kiedy duńska poczta daje sobie siana i odpuszcza doręczycielstwo, jej rolę w tym zakresie zamierza przejąć prywatna firma kurierska DAO, ale nie wiem, czy można jej wróżyć podobną karierę, jaka stała się udziałem polskiego InPostu, który co prawda niezbyt dobrze wyszedł na wysyłaniu listów z obciążającymi blaszkami, ale za to podbił rynek swoimi paczkomatami.
W przyszłym roku poczta duńska będzie (no, właśnie nie wiem, czy będzie…) obchodzić okrągłe czterystulecie doręczenia pierwszego listu. Poczta Polska jest starsza o 68 lat, co budzi szacunek, ale też skłania do wybaczenia niejakiej zadyszki i wolniejszego niż drzewiej dostarczania przesyłek. Liczę więc na to, że może jeszcze w tym, niejubileuszowym roku, list z moją legitymacją Stowarzyszenia Pisarzy Polskich dojdzie z Warszawy na Podhale, choć to pod górę i po nie zawsze dobrze odśnieżonych drogach. Czy pocztę stać na opony zimowe? Pretensji wszelako mieć nie mogę i nie mam w żadnej mierze, zwłaszcza, że koniec końców okazało się, iż mojej legitymacji literackiej zdarzył się iście literacki przypadek, dokładnie taki, jaki znamy z kart Szatana z siódmej klasy Kornela Makuszyńskiego, gdzie list profesora Gąsowskiego nie dotarł do adresata, gdyż zamiast do skrzynki pocztowej, trafił do przepastnej kieszeni profesorskiego surduta i tam spoczywał w spokoju, dopóki sprawy nie wyświetlił szatański Adaś Cisowski.
Bo bez względu na kondycję poczty, list niewysłany porusza się znacznie wolniej, niż wysłany.
Maciej Pinkwart, 11 grudnia 2025







