Oddział Warszawski
tel. 22 826 79 45
sdrp.warszawa@dziennikarzerp.pl

Program partii

24 lipca 2025

W XIX i XX wieku partie i organizacje społeczne walczyły o władzę, by zrealizować swój program polityczny i socjalny. Głosowali na nich ci ludzie, którzy ten lub podobny program popierali, z takich czy innych powodów. Dziś partie i organizacje społeczne wybierają sobie taki program polityczny i socjalny, który pozwoli im zdobyć władzę, dzięki głosom ludzi, którzy popierają taki a nie inny program. Innymi słowy – kiedyś ludzie popierali partię, bo miała odpowiadający im program. Dziś partie popierają taki program, który zjedna dla nich większość wyborców, co pomoże zdobyć władzę. Jeszcze prościej: kiedyś zdobycie władzy służyło realizacji programu politycznego. Dziś program polityczny służy zdobyciu władzy.

A po zdobyciu władzy relacje między partią, jej programem i elektoratem się zmieniają. Dawniej władza usiłowała za wszelką cenę udowodnić, że działa w interesie społecznym, żeby wyborcy w następnej elekcji znów na nią zagłosowali. Dziś dąży do tego, żeby zniszczyć tych, na których mogłaby zagłosować niechętna jej większość wyborców. Konkurenci mający małe poparcie, choćby najbardziej radykalni i występujący przeciwko rządzącym, nie są celem ich ataków. Przeciwnie, głaszcze się ich czasem czule, żeby pokazać, jak bardzo demokratyczna jest ta władza. A program i jego realizacja? Staje się nieistotny – jako temat dyskusji wróci dopiero w czasie kolejnej kampanii wyborczej. A jeśli „dobrze” pokombinują – to nie będzie musiał wracać, bo albo wyborów już nie będzie, albo ich ordynacja zostanie tak zmanipulowana, jak po przyjęciu tzw. konstytucji kwietniowej z 1935 roku, kiedy to opozycja w zasadzie nie miała możliwości wystawienia swoich kandydatów, więc wyborcy mieli do wyboru albo tych, których już wcześniej wybrali rządzący, albo bojkot wyborów. W rozwiniętej wersji tę sanacyjną politykę zastosowały władze PRL, ujmując to w zadziwiającym w swej szczerości haśle – program Partii programem narodu. Czyli naród miał do wyboru program PZPR albo… program PZPR. PZPR nie musiała zważać ani na program – bo go w sensie wyborczym nie było – ani nawet na poglądy, plany i marzenia wyborców, bo nie byli to wyborcy, tylko głosowacze. Jak się wydaje, to miał na myśli jeden ze współczesnych polityków, zapowiadając zmianę ustroju i zablokowanie możliwości działania niektórych osób, mówiąc że trzeba będzie coś z tym zrobić. Na rok przed zmianą konstytucji, w 1934 roku otwarto dla tych, z którymi coś trzeba było zrobić, obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej. Kierowano tam opozycjonistów bez sądu, jedynie na podstawie decyzji administracyjnej. Może się mylę, ale w programie przedwyborczym Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem Józefa Piłsudskiego Berezy nie było.

W powyższym rozumowaniu sam program i jego społeczna wartość nie ma znaczenia. Jest tylko usprawiedliwieniem dla chęci zdobycia i utrzymania władzy. W zasadzie na tym właśnie polega polityka, co wiemy od czasów Solona po Trumpa. Poprzez Machiavellego, oczywiście. Program wspomnianego BBWR z 1928 roku może warto przypomnieć, zanim nawiążą do nich współczesne struktury polityczne. Na pierwszym miejscu stawiano kult wodza, wówczas oczywiście Józefa Piłsudskiego. Zapowiadano walkę z partyjniactwem, czyli istnieniem wielu partii politycznych krytykujących rząd, a przez to mających destrukcyjny wpływ na państwo. Opowiadano się za solidaryzmem społecznym, czyli wspólnotą interesów różnych grup obywateli, wyznających te same zasady moralne i opartych na kulcie państwa jako nadrzędnej idei społecznej. Przyszłe zasady ustrojowe miała ująć w prawnej formie nowa konstytucja, co jak już wiemy – dokonało się w kwietniu 1935 roku. W zasadzie sprowadzało się to do przyznania większej władzy prezydentowi i ograniczenia uprawnień Sejmu. Według Konstytucji, liczbę posłów do Sejmu z 444 zmniejszono do 208, Senat zaś stał się instytucją całkowicie fasadową: 1/3 jego składu mianował wedle własnej woli (w ramach swojej prerogatywy) prezydent, pozostałych wybierała wyselekcjonowana grupa obywateli, mających prawo głosu z tytułu zasług, wykształcenia lub zaufania. Podający te informacje w Gazecie Wyborczej (nr 166 z 19 lipca 2025) prof. Tomasz Nałęcz ocenia, że 95-osobowy Senat był wybierany przez 2 procent uprawnionych do głosowania. Teraz możemy być o jedno spokojni: jeśli mówiąca o zmianie ustrojowej partia przedstawi projekt nowej Konstytucji, cenzus wyborczy na pewno nie będzie zależał od wykształcenia. Przynajmniej od wykształcenia wyższego.

Następną sprawą jest technika utrzymania władzy. Oczywiście, pewne formacje usiłują postępować w myśl bolszewickiej zasady: raz zdobytej władzy nie oddamy nigdy. Jednak żywiący takie przekonania Władysław Gomułka, uważany u schyłku swej działalności za sklerotycznego starca, miał w chwili oddania (1970) władzy 65 lat. Jego następca, Edward Gierek, stracił stanowisko I sekretarza partii (1980) w wieku 67 lat. Dzisiejsi liderzy głównych partii polskich mają 76 (Kaczyński) i 68 (Tusk) lat. W przypadku pierwszego z nich władza w partii  wydaje się być dożywotnia, władza w państwie też: Kaczyński rządzi w Polsce nawet będąc w opozycji. W dodatku jest prezesem dla wszystkich – tak tytułują go także ci, którym do jego partii jest bardzo daleko. Donald Tusk najprawdopodobniej będzie rządził w swojej partii dotąd, aż uzna taką działalność za głupiego robotę: z powodu destrukcyjnie egoistycznej działalności swoich koalicjantów, ze względu na własne fatalne decyzje personalne, z których nijak mu się wycofać, z poczucia kontrastu między tym, co robił i jak go traktowano w Unii Europejskiej, i tym, jak jest traktowany w Polsce. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby wobec tego, co go teraz spotyka i jak się do niego odnoszą ci, co go niegdyś na rękach nosili, rzucił tę robotę i został wykładowcą Uniwersytetu Trzeciego Wieku w Gdańsku.

Utrzymywanie się przy władzy w demokracji, w której odbywają się mniej czy bardziej uczciwe wybory jest zawsze obarczone swojego rodzaju ryzykiem, ale ryzykowne jest też trwanie w trakcie kadencji w sytuacji, gdy parlament nie ma trwale zabezpieczonej większości; w tej sytuacji partie monolityczne lub wyraźnie dominujące – także poprzez charyzmatycznych, czy wręcz autokratycznych liderów mają znacznie łatwiej niż partie słabsze, opierające swoją władzę na mniej czy bardziej trwałej koalicji mniejszych ugrupowań, z których każde stara się ciągnąć w swoją stronę pod pozorem spełniania oczekiwań swoich wyborców, nie zawsze zwracając uwagę na to, w jakim stopniu ich partyjny program jest spójny z programem koalicyjnego rządu. W takich sytuacjach im bardziej demokratyczna jest władza, tym z biegiem czasu staje się bardziej nietrwała, coraz bardziej rozmywając swój program, w coraz mniejszym stopniu realizując obietnice wyborcze, grzęznąc w kompromisach, zawieranych z koalicjantami jedynie za cenę poparcia dla rządu przy kluczowych głosowaniach – kluczowych nie dla wyborców, tylko dla utrzymania się przy władzy. W takiej sytuacji kolejna reelekcja staje się niemal niemożliwa, bo wyborcy widzą przede wszystkim to, co najbardziej rzuca się w oczy – kontrast między obietnicami a ich realizacją i nieskuteczność działania. Efektywność, nieważne in plus czy in minus, zawsze jest oceniana przez elektorat pozytywnie. I, co ciekawe, dotyczy to spraw tak o wielkiej, jak i małej wadze.

Ale jest jeszcze czynnik, którego nie sposób skwantyfikować i położyć na szali naprzeciw skuteczności. Jest to wiara w mądrość lidera. Żyje w nas wciąż stara zasada rusko-bizantyjsko-tatarska: niezachwiana pewność tego, że jeśli przywódca krzyczy i nikt mu się w żaden sposób nie przeciwstawia, to akceptuje się lub nie zauważa negatywów jego działalności, bzdur, egzageracji, demencji czy wręcz szaleństwa. Historia pełna jest szaleńców, których lud uwielbiał i dopiero zdesperowana rodzina lub żądni władzy akolici wysyłali do domu wariatów lub na cmentarz. Lud częściej powstawał nie przeciw skretyniałym ciemiężcom, tylko przywódcom miękkim i ugodowym. Sukcesy zresztą zawsze idą na konto genialnego wodza, prezesa czy cara, porażki na konto jego podwładnych – lub zrzuca się winę za nie na knowania wrogów.

A wyborcy? Pójdą za tymi, którzy albo im więcej – i po nowemu – obiecają, albo za tymi, do których mają duchowo najbliżej. Najchętniej za tymi, którzy są tacy sami jak oni. Nie będą głosować na mądrego, żeby się nie wymądrzał, tylko na głupiego, któremu się udało osiągnąć to, co im przeszło koło nosa. Choćby to osiągnięcie to był wywiad w TW Republika czy posada radnego, posła, prezydenta. A że niemądrych w każdej społeczności jest więcej niż mądrych – to ci pierwsi zazwyczaj decydują o kształcie władzy. Zwłaszcza teraz. Bo kiedyś wybierało się mądrego, żeby rządził mądrze i dobrze dla wszystkich. Tyle, że to już od dawna była tylko teoretyczna mądrość…

Demokracja ateńska też znała partie polityczne, znała też tyranów i kult jednostki. Jej antytezą była despotia spartańska. Obie w historii miały jasne i ciemne strony. Niestety, co jest jasną, a co ciemną stroną możemy ocenić dopiero po latach, kiedy sprawdzimy, jakie skutki przyniosły takie czy inne rządy. Ja jednak jestem entuzjastą tego okresu demokracji ateńskiej, kiedy swoje władze lud wybierał spośród siebie (no, nie całego siebie – bez kobiet, niewolników, osiadłych w Atenach cudzoziemców i ludzi objętych ostracyzmem) w drodze losowania. Procedura ta (nazywana kleroterion) wyłaniała za pomocą specjalnego urządzenia większość urzędników, członków Rady Pięciuset i sędziów. Niektórych fachowców (np. dowódców wojskowych, czyli strategów) wybierano spośród sprawdzonych specjalistów. Kadencja przewodniczącego Rady Pięciuset trwała… jeden dzień i nie można było funkcji tej pełnić dwukrotnie. Jestem pewien, że na naszym gruncie wylosowani absolutnie w ciemno i całkowicie przypadkowo ludzie rządziliby krajem na pewno nie gorzej niż obecnych 460 posłów z paru partii, partyjek, Polski 2050, PSL-u i krypto- czy jawno faszystów. W jeszcze większym stopniu mogłoby to się sprawdzić w samorządach i sądach. W krajach anglosaskich poniekąd jest to kontynuowane przez sądy przysięgłych.

I jako post scriptum zapisany przez historyka Tukidydesa fragment przemówienia ateńskiego stratega Peryklesa, wybieranego kolejno na 15 rocznych kadencji, wygłoszonego na początku wojny peloponeskiej (431 r. p.n.e.):

W sporach prywatnych każdy obywatel jest równy w obliczu prawa; jeśli zaś chodzi o znaczenie, to jednostkę ceni się nie ze względu na jej przynależność do pewnej grupy, lecz ze względu na talent osobisty, jakim się wyróżnia; nikomu też, kto jest zdolny służyć ojczyźnie, ubóstwo albo nieznane pochodzenie nie przeszkadza w osiągnięciu zaszczytów. W naszym życiu państwowym kierujemy się zasadą wolności. W życiu prywatnym nie wglądamy z podejrzliwą ciekawością w zachowanie się naszych współobywateli, nie odnosimy się z niechęcią do sąsiada, jeśli się zajmuje tym, co mu sprawia przyjemność, i nie rzucamy w jego stronę owych pogardliwych spojrzeń, które wprawdzie nie wyrządzają szkody, ale ranią. Kierując się wyrozumiałością w życiu prywatnym, szanujemy prawa w życiu publicznym; jesteśmy posłuszni każdoczesnej władzy i prawom, zwłaszcza tym nie pisanym, które bronią pokrzywdzonych i których przekroczenie przynosi powszechną hańbę.

Aha, w Atenach kadencja członka każdej władzy trwała rok, więc nie opłacało się uchwalać prawa „pod siebie”, bo w efekcie służyłoby komuś innemu, może nawet naszemu wrogowi. I z całą pewnością nie było wówczas kampanijnych debat telewizyjnych. Zwłaszcza w Końskich.

pinkwart foto

Maciej Pinkwart, 24 lipca 2025

 

 

Tagi:

kalendarz-btn

NIEDZIELA 27 lipca 2025
  • Julii, Natalii

byli-z-nami

Copyright © 2004-2013 Stowarzyszenie Dziennikarzy RP Oddział Warszawski