SATYRYKON LEGNICA 2025 rys. Lex Drewiński "Troferum"
Edukacja, głupcze!
Żyjemy w czasach nieoczywistych — postpandemicznych, a zarazem przedwojennych. W epoce rozchwianych wartości, moralnego niepokoju i emocjonalnej destabilizacji. Świat, który jeszcze wczoraj wydawał się uporządkowany, dziś przypomina rozbite zwierciadło: każde jego pęknięcie odbija inną wersję rzeczywistości. Powszechny brak autorytetów i upadek dawnych kanonów sprawiają, że wszystko staje się względne w interpretacji, lecz bezwzględne w ocenie. Manipulacje, fejk newsy, sztucznie generowane oburzenia — to nie margines, to codzienność. I w tym medialnym zgiełku rodzi się pytanie, które brzmi coraz bardziej dramatycznie: czy w takim świecie jest jeszcze miejsce na prawdę?
A jeśli tak — kto ma prawo ją wypowiadać?
Dziennikarstwo utracone
Dawniej dziennikarz był przedstawicielem zawodu zaufania publicznego. Profesja ta wymagała przygotowania, odpowiedzialności, wrażliwości. Była przepustką do świata słowa, opinii, wpływu. Nie wystarczyła odwaga, spryt czy bezkompromisowość — potrzebna była wiedza, warsztat i coś, co dziś brzmi archaicznie: etyka. Redaktor wiedział, że każde zdanie może mieć konsekwencje, a każde pominięcie — ciężar milczenia.
Dziś w epoce powszechnego nadawania każdy człowiek ma w kieszeni własną redakcję, a smartfon jest jego drukarnią, kamerą i mikrofonem. Pandemia, która zamknęła nas w domach, ostatecznie otworzyła bramy medialnego chaosu. Telewizje nadawały z kuchni, reporterzy łączyli się z łazienek, a granica między amatorstwem a profesjonalizmem zatarła się bezpowrotnie.
Mit wielkich mediów runął. Odbiorcy przestali wierzyć w nieomylność redakcji i zaczęli ufać algorytmom. Dziennikarstwo przestało być źródłem — stało się jednym z wielu strumieni informacyjnych, często słabszym od emocjonalnego wpisu w mediach społecznościowych.
Pokolenie ekranów
Dla pokolenia Alfa — dzieci urodzonych już całkowicie w cyfrowym świecie — analogowa rzeczywistość jest egzotyką. Nie wiedzą, czym był szelest gazety ani czekanie na wieczorne wiadomości. Ich codzienność to płynny strumień treści: bardziej niż krótkie — filmy, migawki, komentarze. Nie ma tam hierarchii ważności, nie ma redakcyjnych progów ani czasu na refleksję.
Jak dotrzeć do nich z przekazem wymagającym skupienia, argumentu, ciągłości myśli? Jak nauczyć, że informacja i wiedza to nie to samo? Że milion wyświetleń nie znaczy prawdy?
To nie tylko problem mediów — to problem cywilizacyjny. Bo kto nie potrafi odróżnić prawdy od fałszu, ten prędzej czy później stanie się zakładnikiem manipulacji.
Sztuczna inteligencja, czyli zwierciadło naszych błędów
Na horyzoncie pojawia się nowy demiurg — sztuczna inteligencja. Narzędzie o niewyobrażalnej mocy, które potrafi pisać, mówić, tworzyć i analizować szybciej niż człowiek. Wydawałoby się, że to spełnienie marzeń o powszechnej wiedzy. Ale AI nie jest mądrością — jest tylko odbiciem naszych danych, naszych uprzedzeń i błędów.
Jeśli więc oddamy jej interpretację świata bez krytycznego nadzoru, stworzymy potwora o twarzy własnej ignorancji.
Nie ma sensu jednak z tym walczyć — maszyny nie znikną. Tak jak XIX-wieczni tkacze nie zatrzymali rewolucji przemysłowej, tak współczesne apele o „powrót do starego porządku” są skazane na porażkę. Ale można nauczyć się żyć w tym nowym świecie, nauczyć się go rozumieć.
Zamknąć zawód czy otworzyć umysły?
Wielu dziś widzi ratunek w idei „zamykania zawodu” dziennikarskiego — w powrocie do systemu licencji, certyfikatów, korporacyjnych ram, wewnętrznych rejestrów i samokontroli. Ma to zapewnić jakość, odpowiedzialność i wiarygodność przekazu. Na papierze brzmi to zupełnie rozsądnie: skoro lekarz czy adwokat potrzebuje prawa wykonywania zawodu, dlaczego dziennikarz miałby działać bez żadnego nadzoru?
Tyle że świat informacji już dawno wymknął się zza biurek i gabinetów. Nie istnieją granice, nie istnieją monopole prawdy. Każde takie rozwiązanie byłoby dziś raczej gestem nostalgii niż realnym remedium. W globalnym ekosystemie treści — zamykanie zawodu to próba wstawienia tamy w bezkresny ocean.
Prawdziwą odpowiedzią nie jest więc kontrola, lecz edukacja medialna — umiejętność samodzielnego oceniania wiarygodności źródeł, rozpoznawania manipulacji, rozumienia kontekstu. To nie status zawodowy czyni kogoś rzetelnym, ale świadomość odpowiedzialności za słowo. Lepiej uczyć odbiorców myślenia niż próbować ograniczać nadawców. Choć oczywiście obie te drogi mogą okazać się utopią, gdyż nie wiemy co czyha za zakrętem nowych czasów.
Edukacja jako akt ocalenia
Nelson Mandela powiedział kiedyś: „Edukacja jest najpotężniejszą bronią, którą możesz użyć, aby zmienić świat.” Dziś te słowa brzmią jak proroctwo. Bo w epoce dezinformacji edukacja nie służy już tylko zmianie świata — służy jego ocaleniu.
Nie chodzi o naukę faktów, lecz o zdolność ich weryfikacji. Nie o zapamiętywanie, lecz o rozumienie. Prawdziwa edukacja to nie przekaz wiedzy, ale rozwijanie świadomości, że każde źródło trzeba sprawdzić, każdą informację przemyśleć, zweryfikować, każdą emocję – oswoić.
Właśnie tu rodzi się nowe zadanie dla dziennikarzy, pisarzy, nauczycieli, organizacji społecznych — wszystkich, którzy potrafią jeszcze mówić językiem sensu i logiki. Ich misją jest nie tyle opisywanie świata, ile uczenie, jak go czytać. Jak odróżniać światło od szumu, mądrość od hałasu, człowieczeństwo od technologii.
Społeczeństwo obywatelskie czy społeczeństwo kliknięć?
Organizacje pozarządowe, fundacje, stowarzyszenia twórcze — to dziś jedne z ostatnich bastionów świadomej debaty. Ich rola wykracza daleko poza branżowe interesy. To oni mogą — i powinni — organizować warsztaty, debaty, konferencje, projekty edukacyjne, które uczą selekcji treści i rozpoznawania manipulacji.
Bo świat nie potrzebuje już cenzury — potrzebuje kompetencji odbioru.
Nie wystarczy krzyczeć „fake news!”. Trzeba nauczyć się rozumieć, dlaczego uwierzyliśmy. Dlaczego nasze emocje tak łatwo dają się podgrzać, a umysł tak chętnie kapituluje przed prostą narracją.
Ostatnia linia obrony
Żyjemy w czasach, które są dalej, niż nam się wydaje. W epoce, w której postęp wyprzedził refleksję. Świat pędzi naprzód jak pociąg bez maszynisty, a my siedzimy w nim z telefonami w dłoniach, przekonani, że mamy kontrolę, bo widzimy trasę na ekranie. Tymczasem to tylko symulacja okna.
Jedyną realną siłą, która może zatrzymać ten bezrefleksyjny pośpiech, jest edukacja — rozumiana nie jako szkolna formalność i przymus, lecz jako postawa życiowa. Świadomość, że wolność bez odpowiedzialności staje się anarchią, a informacja bez zrozumienia — bronią masowego rażenia.
Nie da się ocalić świata zakazami, ale można go ocalić wiedzą.
Niech więc nasze dzieci, te z pokolenia Alfa, dorastają w świecie, w którym edukacja medialna jest tak samo oczywista jak nauka pisania. Niech potrafią zadawać pytania, zanim uwierzą. Niech będą czujne wobec tzw. autorytetów — tych dawnych i tych cyfrowych.
Bo przyszłość nie będzie należeć do tych, którzy mają najwięcej danych, lecz do tych, którzy potrafią myśleć.
Jan Kot
Autor jest członkiem zarządu warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej, członkiem Polskiego Towarzystwa Komunikacji Społecznej, a także wykładowcą Wydziału Dziennikarstwa w Społecznej Akademii Nauk w Warszawie.