SATYRYKON LEGNICA 2025 rys. Ilia Katz - Facebooker
Raj pozyskany
W Milanówku mama czekała na przydzielenie telefonu przez prawie 12 lat. Dostała. Potem założyła na tarczę kłódkę, bo nie było jej stać na opłacenie rachunku. Po latach, w Zakopanem, udało mi się zorganizować zakopiański oddział „Gazety Krakowskiej” i siedzibę redakcji chciałem wyposażyć w dwa telefony. Mieściliśmy się jakieś 50 metrów od budynku Poczty i Telekomunikacji. Złożyłem stosowne podanie, a gdy telefonów wciąż nie było, poszedłem interweniować. W rozmowie z dyrektorem argumentowałem, że redakcja dużo będzie dzwonić i będzie płacić duże rachunki, na czym Telekomunikacja zarobi, więc uprzejmie proszę… itd. Dyrektor wzruszył ramionami i powiedział, że może i Telekomunikacja zarobi, ale – zapytał – co on z tego będzie miał? Powiedziałem mu, że na przykład to, że tego co właśnie usłyszałem nie opiszę w gazecie. Dostaliśmy dwa numery.
Mieliśmy już wtedy jakieś rachityczne komputery, Internet już raczkował, więc jeden telefon posłużył nam jako modem, bo nasze teksty nowocześnie przesyłaliśmy do Krakowa tą właśnie drogą. Za każdym razem, gdy siadałem do redakcyjnego peceta, przypominałem sobie moje blisko 10-letnie Atari, które za częściowo pożyczone 80 dolców (dolar był wtedy wart 80 złotych) kiedyś kupiłem w PEWEX-ie i stukając w to cudeńko głośno mówiłem, że trzeba tylko to oswoić, a to coś zmieni nasz świat. Grając w Boulder Dash albo Zemstę Montezumy moja rodzina nie bardzo w to wierzyła. Prowadziłem nawet w partyjnym tygodniku nowosądeckim „Dunajec” kącik komputerowy, w którym przekonywałem, że komputery to nie tylko wspaniała rozrywka i ułatwienie pracy pisarskiej i obliczeniowej, ale też że to w przyszłości będzie urządzenie, zastępujące biblioteki, kadrowe i magazynowe bazy danych i telefoniczną komunikację. Dość szybko mnie stamtąd wywalili, bo podobno klasa pracująca miast i wsi protestowała przeciwko zajmowaniu cennych łamów i marnowaniu papieru na takie banialuki.
Dziś po mojej lewej ręce leży niewielki smarciak, którego zdolności cyfrowe – użyjmy takiego uogólnienia – są kilkadziesiąt milionów razy większe niż możliwości komputera, jaki obsługiwał misję Apollo, która wyniosła Amerykanów na Księżyc. Komputer Apolla miał zaledwie 72 KB pamięci ROM i 4 KB pamięci RAM. Mój telefon, na którym wszystko to sprawdziłem, ma 128 GB pamięci ROM i 6 GB pamięci RAM. Jest w nim wszystko, czego potrzebuję – no, może z wyjątkiem czteropaku piwa „Strong” – a kosztuje dziś równowartość 300 dolarów. Jeśli wrócimy do Atari i jego ówczesnej ceny – to w przeliczeniu na dzisiejsze wartości – za to Atari sprzed lat mógłbym sobie kupić dziś sześć smartfonów. Co więcej – dziś telefon komórkowy mogę kupić byle gdzie (a nawet, nie wychodząc z domu, przez… telefon), najtańsze, ale w pełni funkcjonalne aparaty kosztują kilkadziesiąt złotych, a za cenę abonamentu, liczonego na kilkanaście czy dwadzieścia parę złotych miesięcznie mam prawie nieograniczone możliwości rozmów w kraju i za granicą. To ostatnie na terenie Unii Europejskiej, za sprawą unijnego ustawodawstwa, opracowanego i przeforsowanego dzięki europosłance Róży Thun, skądinąd współdziedziczce zakopiańskiego Domu pod Jedlami, kosztuje tyle co w Polsce. W ramach abonamentu rozmowy i SMS-y w znacznej części są za darmo.
Ale telefon w coraz mniejszym stopniu służy do telefonowania: ma w sobie aparat fotograficzny i kamerę, ciągły dostęp do Internetu i setki aplikacji – od kalkulatora, zegarka i kompasu, po monitoring stanu zdrowia oraz śledzenie ruchu samolotów i nieba gwiaździstego nade mną. Jakby na nim zainstalowali Pegazusa, to śledziłby także ład moralny we mnie… Cały świat jest dostępny w kieszeni, czy torebce. No, prawie cały: telefon nie postawi mi co prawda na stole pysznych greckich dolmadesów i przekąski tzatziki, ale powie mi, jak mogę je sobie przyrządzić. Albo gdzie zamówić z dostawą do domu.
Sporo czytam. Sporo też jeszcze pamiętam, ale nieraz napotykam w lekturach wyrażenia, których znaczenia nie rozumiem, albo zapomniałem. Często (ech, ten pesel…) jakieś słowa mi umykają, mam je na końcu języka i wiem, że za chwilę mi się przypomną (przynajmniej tym się łudzę), ale potrzebuję ich już, teraz… Na przykład ciągle zapominam nazwiska aktorek, które mi się bardzo podobają. Wpisuję wtedy w wyszukiwarkę Google jakąś peryfrazę, na przykład dziewczyna, w której zakochał się bohater filmu „O północy w Paryżu” – właśnie to zrobiłem – i w ćwierć sekundy sztuczna inteligencja podpowiada mi: Dziewczyną, w której zakochał się główny bohater filmu „O północy w Paryżu”, jest Adriana, grana przez Marion Cotillard. Jest ona muzą i bywalczynią paryskich kawiarni lat 20. XX wieku, a jej postać odgrywa kluczową rolę w romansie z Gilem (Owen Wilson) w podróży w czasie. Tyle sztuczna inteligencja. Druga zaś to moja ukochana Kleopatra z filmu z Asterixem – pstryk, i już wiem: Kleopatrę z filmu „Asterix i Obelix: Misja Kleopatra” zagrała Monica Bellucci.
Nie jest to, oczywiście, żaden sposób na Alzheimera, trzeba przecież wiedzieć co i gdzie wpisać, nie jest to też proteza inteligencji. Jest to po prostu narzędzie, którego istnienia kiedyś domyślał się może tylko Stanisław Lem, a bez którego dziś trudno mi wyobrazić sobie moje życie i pracę. Ale narzędzia może wykorzystywać mądrze i głupio: metaforę mikroskopu, służącego do wbijania gwoździa w ścianę wszyscy znają zbyt dobrze (można mikroskopem, ale lepiej użyć młotka, który z kolei może służyć do wbicia tego gwoździa, albo do rozbicia głowy sąsiadowi), więc przytoczę inną: można użyć wiertarki do zamieszania herbaty, ale lepiej do tego posłuży łyżka, którą z kolei nie należy wywiercać dziury w ścianie. Podobnie kwestia komunikacji: za mojego (długiego, przyznaję!) życia komunikacja międzyludzka praktycznie zmieniła się radykalnie: wszyscy znajomi są teraz do osiągnięcia w ciągu kilku sekund, bez względu na to czy są w Zakopanem, czy w Cape Town, czy na Sumatrze. Mail – wychodzący już w młodszych pokoleniach z użycia – Messenger, WhatsApp, SMS czy cokolwiek innego powodują, że stale jesteśmy wśród ludzi.
Ejże! Czy na pewno? Co do mnie, odnoszę wrażenie, że im mam więcej możliwości porozumiewania się, tym mniej udaje mi się porozumieć. Chyba to działa tak, że skoro mogę skomunikować się z kimkolwiek natychmiast, no to mogę też jutro, czy kiedyś. A ci, do których pisuję, niekiedy nawet nie potwierdzają otrzymania wiadomości, bo przecież mają co innego do roboty. Często przypomina mi się ponura anegdotka o pani, która znaleziono nieżywą przed włączonym komputerem, gdzie na otwartym Facebooku miała ponad dwa tysiące znajomych…
Oczywiście, dzięki komputerom czy teraz częściej smartfonom możemy uzyskać odpowiedź na prawie wszystkie pytania. Ale po pierwsze – prawie robi wielką różnicę. Po drugie – trzeba jeszcze umieć zadać pytanie. Po trzecie – trzeba sporo wiedzieć, żeby móc zweryfikować odpowiedź. Zwłaszcza teraz, kiedy sztuczna inteligencja ma zupełnie ludzkie skłonności do nieprzyznawania się do swojej niewiedzy i często halucynuje – składa odpowiedź z nieadekwatnych kawałków pseudowiedzy, jaka przelewa się przez Internet, opowiadając nam kompletne bzdury, które świetnie ubrane w gramatykę i pozory prawdopodobieństwa mogą nas wyprowadzić na całkowite manowce. Co gorsza, ludzie często bardziej ufają owym odpowiedziom, niż „żywym” fachowcom: znamy wszyscy smutne skutki posiłkowania się diagnozami i poradami doktora Google.
Ale to też nic nowego: wiele wieków przed komputerami i Internetem dawaliśmy się zwodzić ludzkim szarlatanom, i dajemy się im zwodzić nadal: wystarczy przeanalizować tysiąclecia rozmaitych doktryn politycznych, religijnych czy spiskowych. Internet jest przeważnie za darmo – a przecież płaciliśmy nieraz za niby-relikwie, np. szczeble drabiny, która się śniła Jakubowi. A propos: zagadnąłem o te szczeble sztuczną inteligencję w moim komputerze, bo chciałem sobie przypomnieć, jak nazywał się handlarz tych relikwii: oto doskonały przykład halucynacji, tym razem typu dzwonią, ale nie w tym kościele:
Chociaż drabina jest symbolem biblijnym, w niektórych wierzeniach i kulturach pojawia się jej fizyczny wymiar. Na przykład, w sztuce średniowiecznej, postać Sanderusa sprzedawała relikwie, w tym rzekomo szczebel z tej właśnie drabiny, co miało odzwierciedlać handel świętymi przedmiotami.
Jak, widać AI nie skojarzyła z drabiną Jakubową Sienkiewicza i jego Krzyżaków… Oczywiście, to dolegliwość przejściowa: za kilka lat takich błędów nie będzie. Będą, rzecz jasna, inne. Ale świat, ludzkość, inteligencja – nawet sztuczna – bez błędów byłyby niesłychanie nudne, nie do wytrzymania. Jednak wspierając się wiedzą tego całego świata, który mamy na wyciągnięcie ręki, musimy stale pamiętać o własnym krytycyzmie, o tym, że nadmiar niezweryfikowanej informacji szkodzi.
Tak czy inaczej, musimy pogodzić się z tym, że świat, w którym – my, starcy – się wychowaliśmy, dorośliśmy i się zestarzeliśmy – odchodzi i nie ma co się go kurczowo czepiać i wychwalać, bo inaczej znajdziemy się w skansenie, w którym nawet nie będzie jak zapłacić za bilet kartą, telefonem, zegarkiem czy obrączką płatniczą (a jakże, próbowałem wszystkiego i pozostałem przy telefonie). Choć czasem żal.
W młodości kolekcjonowałem różnojęzyczne słowniki. Nie wiem po co. Miałem słowniki sanskrytu, hindi i swahili, zbierałem słowniki arabskie, angielskie, niemieckie i francuskie, no i oczywiście polskie – słowniki poprawnościowe, ortograficzne, frazeologiczne i najciekawsze – etymologiczne. Sporo tłumaczyłem, a więc na półce znalazły się wielotomowe słowniki łacińskie, greckie, słowackie… Sanskryt, swahili i arabski poszły gdzieś do ludzi, a te pozostałe siedzą pokryte kurzem na najwyższej półce podręcznej biblioteczki, smutne, zapomniane, niepotrzebne. Bo przecież nie będę próbował się wykuśtykać po drabinie, żeby sprawdzić słowo, które mogę bez najmniejszego kłopotu wyszukać w Internecie… Nie tylko zobaczyć, jak się je pisze, ale nawet wysłyszeć, jak się je wymawia, nieraz w kilku dialektach lokalnych… I co ja teraz mam zrobić z tamtymi słownikami? Podobnie encyklopedie: to kompletny anachronizm. Przy obecnym tempie powiększania sfery wiedzy, wielotomową Britannikę należałoby wznawiać co tydzień… No i tak właśnie się dzieje: Britannica, Larousse, PWN – nie mówiąc już o niesłusznie krytykowanej Wikipedii – służą mi w wersji internetowej, on-line, gdzie są aktualizowane na bieżąco. Te papierowe w zasadzie przestały istnieć.
A co z innymi książkami? Nie umiem wyrzucić, czy oddać na makulaturę, a taką widzę przyszłość mojej biblioteki po tym, jak sam stanę się tomem w największej książnicy świata. Od lat próbuję zastępować papier elektroniką, bo to i miejsca nie zabiera, i łatwiej korzystać, e-booki na przykład są niezastąpione przy sprawdzaniu cytatów, a ponadto w każdym komputerze czy telefonie są aplikacje, które pozwalają, by to sprzęt nam na głos czytał książki czy gazety – co przy starych i zmęczonych oczach ma spore znaczenie – ale po pierwsze: nie zawsze wydawnictwa udostępniają swoje publikacje w postaci elektronicznej, po drugie – cóż, może to konserwatyzm: ale gdy na biurku znajdzie mi się pięknie wydana, gruba książka, w eleganckich, twardych okładkach – jest to jakoś przyjemniejsze. Może dlatego, że patrząc na nią – widzę konkret. A patrząc na e-booka widzę ekran telefonu czy komputera. Niby też konkret, ale jakby z innej bajki.
Świat bliższy dzięki nowoczesności nie stał się przez to mniej ciekawy, ale jest zasadniczo łatwiej dostępny. Jednak trzeba i móc, i chcieć z tego korzystać. Stwarza więcej możliwości, niż kiedykolwiek – także nam, ludziom starym. Bo komputery, Internet i cały ten cyfrowy świat jest właśnie dla nas. Młodzi sobie znajdą inne rozrywki – jeśli zechcą. Kłopot w tym, że korzystają także z tej całej elektroniki, ale zdaje się w większości wybierają z tego cyfrowego raju rzeczy nie zawsze mądre, nie zawsze przydatne i nie zawsze ciekawe. A bliskość tik-tokowa jest żadną bliskością, tylko jej pozorem. Choć i to jest dla ludzi, więc ani tego nie potępiam, ani w ogóle nie oceniam. Wiem, jakie to niesie z sobą zagrożenie, ale mam abominację do wołania na puszczy. Puszcza kojarzy mi się z robactwem i puszczaniem, co jest ze wszech miar niestosowne w moim wieku.
Co do mnie – szalenie się cieszę z tego pozyskanego raju nowoczesności. Głównie z tego, że w sposób – jak mi się wydaje, bezkarny – mogę jak dotąd korzystać z owoców drzewa wiadomości dobrego i złego i to zarówno bez diety jabłecznej, jak i bez archaniołów z płonącymi mieczami u bram.
Maciej Pinkwart, 30 października 2025








