SATYRYKON LEGNICA 2025 rys. Daniel Krysta
Co się, kurwa, z nami stało?
Ze mną też. Jeszcze parę lat temu umieszczenie przekleństwa w swoim tekście, w dodatku w tytule, nigdy by mi do głowy nie przyszło. Nawet teraz zresztą, nagrywając ten tekst, wydawało mi się, że nie będę w stanie publicznie powiedzieć tego co napisałem, i będę musiał posłużyć się eufemizmem. Ale dałem radę, bo długo ćwiczyłem.
Co się stało, żeśmy tak schamieli? Inaczej: że to, co kiedyś uważane było za chamstwo, dziś jest tak normalne, że nawet nie jest traktowane jako forma ekspresji, albo rozpaczy, jak w tym tekście? Przeklinano, naturalnie, od wieków, choć formy przekleństwa były różne, często zależne od klasy społecznej: pańskie bardziej wyszukane, niekiedy zagraniczne, chłopskie bardziej prymitywne. A z czasem oderwały się zarówno od swoich pierwotnych znaczeń, jak i od intencji – kiedyś przeklinano kogoś lub coś, przekleństwo oznaczało odrzucenie kogoś lub czegoś, wyrzucenie poza nawias, odcięcie się. Dziś to najczęściej bezintencjonalna i nawet niezbędna wstawka leksykalna. A człowiek, który nie przeklina, stał się ostatnio dziwadłem, albo, co gorsza, jebanym inteligencikiem.
Przed laty, siedząc w letni dzień przy otwartym oknie Atmowskiej werandy widziałem, jak nienajmłodsza matka wiezie w wózku niemowlę, które drze japę na cały regulator. Ale jeszcze bardziej darła japę mamusia, telepiąc wózkiem tak, że dzieciak o mało z niego nie wylatywał, wrzeszczała na całą ulicę Kasprusie do swojego synka: Zamknij mordę, skurwysynu! Ciekawa forma samooskarżenia… I wyrażenia uczuć macierzyńskich…
A dr Zofia Radwańska-Paryska, w której ustach jako najgorsze przekleństwa słowa łajdak i idiota pojawiały się w zasadzie tylko w odniesieniu do przeciwników ochrony tatrzańskiej przyrody, opowiadała mi, jak to jako 20-letnia panna przyjeżdżała do Zakopanego na Pardałówkę i tam kiedyś stała sobie na werandce domu obserwując, jak gazda na podwórku rąbie drwa. W pewnym momencie źle uderzona sajta odskoczyła i uderzyła go w nogę. Psiokrew! – zaklął, po czym rozejrzał się, czy kto tego nie słyszał. Kiedy zobaczył stojącą w pobliżu Zosię, zaczerwienił się ze wstydu jak piwonia…
A ja czerwieniłem się dawno temu, kiedy jadąc prawie pustym autobusem z Zakopanego do Bukowiny Tatrzańskiej, słyszałem, jak grupka młodych dziewcząt, siedząca na przednich fotelach opowiada coś sobie, nie wiem co, bo do zacytowania były tylko przerwy na oddech… Zażenowały mnie nie przekleństwa, tylko to, że wypowiadają je bez żadnych zahamowani 13-14 letnie dziewczęta. Poza panienkami nie było w autobusie słychać nikogo. Kierowca uśmiechał się pod wąsem, nieliczni pasażerowie – w tym ksiądz w sutannie – starannie wyglądali przez okno, nie zareagował nikt. Ja, oczywiście, też.
Uznałem to wówczas za chamstwo, związane zapewne – myślałem – z niskim statusem intelektualnym panienek. A dziś chamstwo stało się w zasadzie paradygmatem polityki i głównym narzędziem komunikacji polityków. Oczywiście, publicznie grubym słowem bez żenady posługuje się w zasadzie tylko prezydent największego światowego mocarstwa, ale to przypadek patologiczny, może nawet jednostka chorobowa. Jednak werbalna agresja, obrażanie osób z obcych kręgów politycznych jest w zasadzie czymś codziennym. Im bardziej jest to prymitywne, tym lepiej odbierane. Przypuszczam, że wyszukane obelgi Jarosława Kaczyńskiego, którymi obdarza swoich przeciwników są przyjmowane przez jego wyborców z nabożnym szacunkiem, ale bez zrozumienia. Te wszystkie gorsze sorty, elementy animalne, zwolennicy ojkofobii, zapateryści, reprezentanci wielopokoleniowych zaniedbań kulturowych, rzucane na ogół w poprawnej składni i spokojnym tonem z pewnością nie trafiają do przeciętnego wyborcy o mocno ograniczonym słownictwie, a w każdym razie głośniej oklaskiwane są oskarżenia o chamstwo, zdradę, Targowicę, agenturę czy wykrzykiwanie o zdradzieckich mordach. I dlatego z tygodnia na tydzień prezes PiS będzie tracił sympatię coraz liczniejszych entuzjastów chamstwa, którym imponuje walący po oczach Przemysław Czarnek czy wrzeszczący Karol Nawrocki. I inni, którym łatwiej przez usta przechodzi sałatka sejmowa niż poprawna polszczyzna.
Z drugiej strony patrząc, o wiele łatwiej przebiło się do opinii publicznej ośmiogwiazdkowanie PiS-u, niż namawianie do głosowania na przeciwników tej partii. Zachęty do odbycia stosunku seksualnego z rządzącą wówczas partią, czy namawianie jej działaczy do szybkiego oddalenia się z miejsca, w którym się znajdują, były może wesołe i nawet niezbędne, ale też jako wulgarność dla mnie są nieakceptowalne.
Co zastanawiające, dwaj najbardziej szaleni politycy polscy, którzy z agresji zrobili swój program polityczny, posługują się na ogół świetną polszczyzną, wyszukaną metaforyką i doskonałą składnią – ale zapewne zarówno szeleszczący przez zaciśnięte sine usta Jarosław Kaczyński, jak i posługujący się doskonałą dykcją Grzegorz Braun są entuzjastycznie oklaskiwani przez swoich akolitów głównie z uwagi na swoją agresywność, a nie świetną polszczyznę. A przy okazji – starsi z Państwa zapewne pamiętają, jakim mistrzem i propagatorem poprawnej polszczyzny był generał Wojciech Jaruzelski…
To, że meritum w wypowiedziach Kaczyńskiego i Brauna jest tak wątłe, że mógłby je w kilku zdaniach obalić licealista przed maturą, jest kompletnie nieważne. Zresztą licealiści przed maturą i tak głosują na Konfederację Mentzena, który choć jest agresywny, to jednak – o ile się orientuję – nie jest ani wulgarny, ani specjalnie chamski. To, że jest merytorycznie niesłychanie cienki – nikomu z jego elektoratu nie przeszkadza, a już najmniej jemu samemu.
Przyszły bowiem takie czasy, że obciach i żenada, tak w wypowiedziach, jak i w zachowaniu jeszcze nikogo nie wyeliminowały z działalności politycznej. Nikt nie pamięta już hatakumby Patryka Jakiego, krużganków oświaty Roberta Bąkiewicza ani intelektualnych kalorii Karola Nawrockiego. Nikt nie zażądał od Kaczyńskiego jakiegokolwiek dowodu na rzekomą agenturalną działalność jego głównego wroga, Donalda Tuska, nikt nie wygwizdał Brauna, gdy publicznie zaprzeczał Holokaustowi. To, że Tusk żadnym Niemcom nie sprzedał Polski jest dla wszystkich ewidentne, co nikomu nie przeszkadza w wylewaniu na niego pomyj. To, że mając przez wiele lat w ręku wszystkie instrumenty władzy, Kaczyński nie postawił przed sądem ani Tuska, ani nikogo z jego ekipy – jakoś do świadomości zwolenników PIS-u się nie przebija. Podobnie jak to, że obecna propaganda, pokazująca rosnącą rzekomo drożyznę, inflację (która jest najniższa w ostatnich wielu latach), bezrobocie (takoż) czy podwyższanie przez rząd cen (rząd niczego nie podwyższa…) – to taka sama lipna, ale chwytliwa propaganda jak ta, którą uprawiała Beata Szydło w kampanii wyborczej w 2015 r., fotografując się przed jakąś zrujnowaną od dziesięcioleci fabryką z napisem Polska w ruinie.
Ale ani kłamstwa, ani żenujące wpadki językowe, ani niespójne logicznie ataki na cokolwiek nie są dla polityków, a – niestety – w coraz większym stopniu także dla zwykłych obywateli – powodem do wstydu, tylko obnoszone są jak sztandar jako rzekomy dowód na solidarność społeczną. Ponieważ większość ludzi jest niewykształcona, mówi niepoprawnie i nie rozumuje logicznie (o ewidentnej głupocie sporej części tzw. mas nie mówię) – chcąc zdobyć ich poparcie politycy atakują mówiące poprawnie i rozumujące logicznie elity, propagując błędy i nonsensy jako wyraz przynależności do ludowych mas. Doskonałym przykładem tego była skądinąd prawniczka z doktoratem habilitowanym, polityczka PiS Krystyna Pawłowicz, propagująca publicznie w arbitralnym wywodzie mówienie wziąść zamiast wziąć, bo tak mówi większość ludu, więc to jest bardziej poprawne.
Kłamstwo jest aprobowaną obecnie przez większość formą argumentacji, nie tylko wśród polityków. Traktowane jest ono jako dopuszczalna forma alternatywna dla prawdy. Zresztą podskórnie zasada ta funkcjonuje już od lat, jeśli nie od wieków: któż nie zna i nie stosował kiedyś, chcąc wyciszyć emocje w sporze, określenia: prawda, jak zwykle, leży pośrodku, zapominając o tym, że coś jest prawdziwe albo nie jest, tertium non datur, nie można być trochę w ciąży. To Władysław Bartoszewski, tak znienawidzony przez polską prawicę historyk i dyplomata głosił, że prawda nie jest wynikiem kompromisu między stronami sporu, że prawda nie leży pośrodku, tylko leży tam, gdzie leży.
Takim przykładem na to, że dla wielu ludzi kompletne nonsensy są dopuszczalną alternatywą wobec nauki jest to, że w wielu szkołach, nie tylko w USA, na lekcjach biologii wykłada się kreacjonizm jako naukę symetryczną do darwinizmu, a argumenty typu: jeśli uważasz, że to Pan Bóg stworzył świat parę tysięcy lat temu, to jak wytłumaczysz znaleziska skamielin sprzed milionów lat? – zbywane są z pełną powagą: widać Pan Bóg chciał, żeby takie skamieliny się pojawiły…
Wyśmiewamy się często z tych, którzy wierzą w to, że Ziemia jest płaska, ale w samej Polsce zdeklarowanych płaskoziemców jest ponad tysiąc, a tych którzy dopuszczają teorię płaskiej Ziemi (zwykle w kontekście biblijnym) jako alternatywę wobec teorii planetarnej – zapewne kilka tysięcy. Trudno zresztą z nimi dyskutować, bo ich głównym argumentem jest to, że w imię jakichś niezbyt jasnych celów wszyscy oszukują, samoloty czy statki, które mogą nas przewieźć dookoła świata przemieszczają się w kółko po płaskim, satelity nie istnieją, misja Apollo nakręcana była w Hollywood, a kapitan Krzysztof Baranowski, po raz kolejny opływający jachtem Ziemię dookoła jest agentem bezbożnej masonerii.
Dyskusja jest niemożliwa i z tego powodu, że od dawna (a szczególnie od czasów pandemii koronawirusa) powoływanie się na dowody naukowe i opinie uczonych wywołuje śmiech i agresję: jeśli tak twierdzą te pieprzone elity, to najlepszy dowód że to nieprawda. Zresztą szwagier obejrzał w Tik Toku filmik, który pokazuje, że to wszystko bujda, zmowa elit, Big Farmy i Big Techy po prostu chcą nas oszukać, pozabijać żeby osiągnąć depopulację, a przede wszystkim – na nas zarobić. Zapewne jednym z głównych powodów braku porozumienia nawet w podstawowych kwestiach jest to, że w Polsce z roku na rok rośnie analfabetyzm funkcjonalny: współcześnie około 40 procent dorosłych Polaków nie rozumie nawet prostych tekstów, choćby takich, jak instrukcja obsługi zmywarki. Brak umiejętności czytania ze zrozumieniem wykazuje nawet co szósty Polak z wyższym wykształceniem. Tak wynika z badań socjologicznych, a ja przypuszczam, że główną przyczyną jest to, iż da się świetnie żyć bez tej yntelygenckiej wiedzy: jak obsłużyć zmywarkę pokaże nam filmik na YouTube.
W ponad 16 procent polskich domów nie ma ani jednej książki. Nawet Biblii i książeczki do nabożeństwa. A ponad 60 procent Polaków w minionym roku nie przeczytało ani jednej książki. W zsuwającej się w głąb ciemnoty Ameryce książek nie czyta 25 procent dorosłych osób. Najwięcej osób czyta książki w Szwajcarii i Luksemburgu – nieczytających jest tam poniżej 20 procent.
Ale zaczynamy się urządzać w tej czarnej d..ziurze. W czasie, kiedy jako depeszowiec pracowałem w Polskim Radiu, musiałem przez godzinę przeczytać, zrozumieć, wybrać ważniejsze, przetłumaczyć i przerobić na sensownie zredagowaną wiadomość około 400 depesz agencyjnych po angielsku, niemiecku, francusku, rosyjsku i, oczywiście, po polsku. By to było możliwe, depesze pisano niezwykle prostym gramatycznie i ubogim składniowo językiem, który w odniesieniu do angielskiego nazywany był Reuter English. Ten uproszczony angielski operował co najwyżej 300 słowami. Dawało się to bez kłopotu zrozumieć, a rolą dziennikarza było to ubrać w porządny język. Dziś nikt niczego nie ubiera w porządny język, wiadomości lecą (poczytajcie paski, nawet w porządnych telewizjach!) w prymitywnej polszczyźnie, często z błędami ortograficznymi i składniowymi. Spieszymy się i oszczędzamy.
Nie mogłem uwierzyć, kiedy przeczytałem, że „Gazeta Wyborcza” (a w ślad za nią inne media) zrezygnowały z zatrudniania korektorów. Skutek jest koszmarny i widać go nie tylko w „Wyborczej”, ale nawet w wysoko cenionych tygodnikach opinii. A także w radiu. Parę dni temu słuchałem w renomowanej stacji RMF Classic felietonu historycznego, który wyemitowano… przed montażem, gdzie znalazły się wtręty typu „jeszcze raz” – kiedy nagrywający zwracał się sam do siebie z korektą wypowiedzi, poprzestawiane i powtórzone zdania itd. Zareagowałem listem do redakcji, ale żeby ktoś za to przeprosił – nie, takie przypadki się nie zdarzają.
Przyzwyczajamy się do prymitywizmu, a nawet czujemy się zażenowani tym, że nas ten prymitywizm żenuje. Oczywiście, pewno nie tylko w Stanach Zjednoczonych mogło się wydarzyć tak, że na prezydenta wielkiego kraju wybrano blisko 80-letniego przedszkolaka, wręczono mu guzik atomowy i dopuszczono do mikrofonów wszystkich rozgłośni świata, wysłuchując bez protestu jego bezsensownego dziamgolenia, który zmienia zdanie jak zmienia się pogoda w Poroninie, ale świat to aprobuje, bo Oranżadowy Donald ma w ręku nie tylko ten cholerny guzik, ale i wszystkie instrumenty szantażu, nacisku, przekupstwa i może właściwie zgodnie z ich prawem robić wszystkie głupoty, które mogą zmienić nie tylko los robotnika w pasie rdzy, ale także zwykłego obywatela w kraju tak uzależnionym od Ameryki jak Polska. A zresztą nie mamy jako świat na prezydenta Ameryki żadnego wpływu i musimy w tym wypadku liczyć raczej na biologię, niż na Amerykanów, którzy przecież go demokratycznie wybrali, a za parę lat, jeśli dziadziuś nie załatwi sobie trzeciej kadencji (przecież po pierwszej miał przerwę, to znaczy że teraz ma znów jakby pierwszą i kolejna mu się należy jak panienka na wyspie Epsteina) – wybiorą sobie byłego bidoka J.D. Vance’a i dopiero będziemy ugotowani.
Możemy się uśmiechać na to Trumpowskie infantylne gaworzenie, podrwiwać po cichu z tego, że gdy prezydent Ameryki spotyka się z przywódcami innych krajów, to każdy z tych przywódców lepiej mówi po angielsku niż on. Ale siedzimy cicho, bo każdemu wolno być głupim, a głupota, zwłaszcza bogata i silna, jest zupełnie dopuszczalną antynomią mądrości i ma z mądrością równe prawa. Co więcej – wszystko wskazuje na to, że głupota ma tych praw więcej. Bo czyż nie jest dowodem piramidalnej głupoty obrażanie się na Ukraińców, że są w naszym kraju i korzystają z naszej pomocy, którą kiedyś ofiarowaliśmy im z otwartym sercem, kiedy napadła na nich Rosja? Nie, to nie było serce pełne miłości i empatii dla narodu, cierpiącego tragedię z winy kremlowskiego satrapy. Nie. Kierowała nami nienawiść do Rosji, której chcieliśmy w ten sposób pokazać środkowy palec. OK, taka motywacja też ma swoje uzasadnienie. Tylko co się zmieniło, że już Ukraińcom nie chcemy pomagać? Znudziło się nam? Pokochaliśmy Moskwę? Daliśmy się przekonać rosyjskim trollom, że za chwilę Ukraińcy nas podbiją? Na razie sami są podbijani przez Rosję. A myśmy wszystko zapomnieli, jak to słodko jest być pod rosyjskim butem, co nas to obchodzi, to nie my, tylko Ukraińcy giną pod rosyjskimi czołgami i rakietami. Naprawdę nie rozumiemy, że oni tam giną po to, żebyśmy my nie ginęli tutaj? Że oni umierają zamiast nas?
Jeśli ktoś Ukraińców nie kocha, Bóg z nim, nie musi kochać, miłości się nie zadekretuje. Ale nie musimy też kochać zamkniętych drzwi, ale je zamykamy, żeby nocą nie przyszedł do nas bandyta. Już zupełnie pomijam to, że kiedy Ukraińcy pójdą od nas w kibini mat’, albo umrzeć pod rosyjskimi dronami i rakietami, albo zarabiać lepsze pieniądze w lepszych krajach, to kto będzie nam sprzedawał w sklepach kajzerki i schab bez kości, malował naszym dziewczynom paznokcie i sprzątał nasze bloki, albo, z przeproszeniem, wycierał tyłki naszym starcom? Fani Konfederacji? Wszyscy ludzie prezydenta?
I jak uzupełnimy w polskim budżecie te prawie 20 miliardów z ukraińskich podatków, co po odliczeniu niecałych trzech miliardów, jakie wydajemy na ukraińskie świadczenia, całkiem pozytywnie się bilansuje. Inaczej: z każdej złotówki otrzymanej w ramach 800+, Ukraińcy wpłacali ok. 5,4 zł do polskiego budżetu. Ale guzik nas to wszystko obchodzi. Ukraińcy won! No cóż, alternatywa jest taka: Ukraińcy won, czarnoskórzy i śniadzi won, Żydzi do gazu, my z Eurokołchozu też won. I co? Ruskije tawariszczi, pażałsta. A bezpieczeństwa rosyjskich wpływów w Polsce przypilnują amerykańscy marines. Good luck, polscy głupole…
Być może to wszystko to nie jest nic nowego i zmiana, jaka nastąpiła w ostatnich latach, jest tylko zmianą ilościową. Być może to ja, zajęty swoimi sprawami, niechętny do zajmowania się tym, na co nie mam realnego wpływu i siedzący w swojej bańce uniwersyteckich inteligencików nie zauważyłem momentu, kiedy moi współziomkowie zaakceptowali to, że antysemityzm i rasizm zaczęły funkcjonować jako forma patriotyzmu. Kiedy antynaukowy i antyhistoryczny negacjonizm, także w odniesieniu do tak powszechnie znanych tragicznych faktów jak Zagłada Żydów stał się tylko osobistym poglądem jednego czy kilku polityków, którzy ni stąd ni zowąd zyskują miliony wyborców, a próby polemiki z nimi są skazane na niepowodzenie, bo każdy ma prawo do głoszenia swoich poglądów, nawet takich, że słońce wschodzi na zachodzie czy że woda jest sucha. Akceptujemy to jako społeczność – najpierw w imię prawa do wolności słowa, potem jako ciekawą alternatywę dla powszechnej opinii, potem jako wyróżnik w szarej codzienności zwykłych twierdzeń.
Wybieramy jakąś, bliżej nieznaną większością, na wysoki urząd państwowy człowieka, którego jeszcze wczoraj nie zaprosilibyśmy na urodziny ciotki Józi, bo wstyd byłoby się z nim pokazać choćby na pamiątkowej fotografii, nie mówiąc już o towarzystwie. Podoba nam się taki ludzki, prosty argument, że wobec toczącej się tuż obok wojny lepszym przywódcą kraju będzie człowiek, który umie boksować, niż dyplomata, no bo przecież wiadomo, że ostatecznym argumentem w sporach międzynarodowych jest to kto ma lepsze karty i potrafi komuś przypierdolić w mordę. Zresztą – mamy demokrację, a w demokracji nawet bandyta, cham, oszust czy złodziej, a nawet zwykły szur ma równe prawo do bycia twórcą prawa czy zasiadania we władzach i reprezentowania naszego kraju w międzynarodowych gremiach, których przedstawiciele pewno także lubią walki bokserskie, oglądają filmy o gangusach czy podziwiają obrotnych spryciarzy, umiejących skołować dla siebie i bezkarnie przytulić nie tylko ubogą kawalerkę, ale i sporą kasę, wyrwaną z państwowego, czyli niczyjego.
To wszystko wiem, ale nie mając na to wpływu, mogę tylko beznadziejnie ujadać w niepublikowanych nigdzie poza Internetem żałosnych felietonach. Powinienem stulić ryja i zająć się wykonywaniem sześciu tysięcy kroków w ofierze dla swojego kręgosłupa, by umrzeć zdrowszy. Ale nie umiem milczeć w sytuacji, kiedy widzę jak polityk, samorządowiec, góral, pseudodziennikarz czy poseł pokazują się z lubością jako przyjaciele, stronnicy, entuzjaści działań Janusza Walusia, który z powodów politycznych z zimną krwią zamordował w Republice Południowej Afryki działacza komunistycznego Chrisa Haniego.
Fascynacja morderstwami istnieje w sztuce od wieków, ale w polityce otwarcie pojawiła się dopiero ostatnio. Słychać nawet – na razie jeszcze nie w polskim Sejmie, ale wszystko przed nami – że Hitler był OK, miał fajny program gospodarczy i społeczny, ale okazał się fujarą, bo nie załatwił problemu Żydów do końca. Dziś tzw. publicyści prawicowi utrzymują, że w pokazywaniu się z Januszem Walusiem przez polityków nie ma nic złego, bo Waluś swoje odsiedział (oni mówią: odcierpiał), został zgodnie z jakimś prawem zwolniony i ma teraz prawo korzystać ze swobód obywatelskich tak jak każdy z nas, ma też prawo do spotykania się z politykami. Jest teraz zwykłym obywatelem RP. No – nie wiem, miał obywatelstwo RPA, którego się zrzekł, ale OK, może i jest zwykłym, a może nawet wzorcowo patriotycznym obywatelem RP. Ale nie sądzę, żeby jego zbrodnia uległa zatarciu, w sumie Chris Hani zdaje się też nie zmartwychwstał, a manifestujący przyjaźń z Walusiem politycy nie kumplują się z nim dlatego, że jest fajnym facetem, który przed incydentem w Afryce i teraz, po odsiedzeniu przeszło ćwierci wieku w pace robił coś dobrego, napisał IX Symfonię, czy namalował Monę Lisę lub napisał Potop, a może tylko wspaniale prowadził zakład wyrobu kryształów, więc jest kryształowo uczciwy. Nie. Jedynym powodem, dla którego Braun i jego ludzie kochają się z Walusiem jest to, że zabił komucha. Co więcej, zwolennicy tej opcji publicznie głoszą, że Waluś nie jest terrorystą, bo dokonał świętej egzekucji i jest polskim bohaterem narodowym.
Biedna ta Polska, która ma takich bohaterów. Gdyby nie to, że Hani nie był biały, napisałbym, że czarno widzę naszą przyszłość. Jeśli się jakoś jako naród nie ogarniemy, czeka nas niewesoła alternatywa – plemienna wojna domowa, Hutu versus Tutsi, albo totalny społeczny zwis i całkowita próba odizolowania się od spraw ogólniejszych niż własne osiedle, ulica, wieś, co najwyżej dzielnia. Albo wyjazd do dalekich krajów, byle nie do RPA. Ja zostaję, choć nadchodzące święta nie wydają mi się specjalnie wesołe, a nowy rok szczęśliwy.
Przepraszam za język i emocje tego felietonu. I za jego nieprzyzwoitą długość, dwukrotnie większą niż zwykle. Ale pytanie o to, co się z nami stało, wydaje mi się smutnym egzystencjalnym rozwinięciem piosenki Jacka Kaczmarskiego Co się stało z naszą klasą. To niestety, nie była kolęda, ale i tak była mniej przygnębiająca niż to, czegośmy się doczekali Anno Domini 2025. Oby po Kaczmarskim nie przyszedł Kantor i jego Umarła klasa. Ogarnijmy się, na litość boską i nie bądźmy jak te cholerne bydlątka, zapatrzone tylko w żłób.
I tyle w dziedzinie Merry Christmas. Spotkamy się – jeśli w ogóle – dopiero po Nowym Roku.
Maciej Pinkwart, 18 grudnia 2025








