SATYRYKON LEGNICA 2024 rys, Jan Tomaschoff
Kwaśny czwartek
1 sierpnia 2024

Byłem w Arles ze cztery razy i za każdym razem przekonywałem się, że to jedna z najpiękniejszych miejscowości Prowansji, czyli Europy Śródziemnomorskiej, czyli mojego świata. Jednym z najprzyjemniejszych tamtejszych miejsc był dawny szpital Hôtel-Dieu, w którym usiłował się leczyć pewien holenderski malarz. Z kiepskim skutkiem. Był brzydki, schorowany i nieuprzejmy – mówiła o nim Jeanne Calment, która poznała go jako 13-letnia dziewczynka, kiedy kupował płótna na obrazy w sklepie jej wuja.
Stoi przede mną kopia obrazu Taras kawiarni w nocy, jaki namalował ten nieuprzejmy Vincent van Gogh w Arles we wrześniu 1888 r. A kopię namalowała Natalka Jaszewska w 1998 roku w Zakopanem, pod kierunkiem Renaty Mrowcy, po powrocie z pleneru zakopiańskiej Szkoły Artystycznej w Paryżu. W „Café van Gogh” w Arles, jak teraz nazywa się ta kawiarnia, byłem kilka razy. Piłem pastis i czekałem, aż zapadnie noc. Nie doczekałem się nigdy – wcześniej trzeba było wracać do domu: w Arles nigdy nie nocowałem. A vangoghowski obraz Natalii dostałem na pożegnanie, kiedy rok temu odchodziłem ze Szkoły. Już jestem za stary, żeby uczyć. Do Arles już też nie pojadę. Już jestem za stary na Arles. To nie o mnie pisał Hemingway, że stary człowiek i może.
Salceson gordyjski

Aborcja? Oczywiście, nie – wielokrotnie już pisałem, że jestem jej przeciwnikiem. Ale jestem też przeciwnikiem ustaw antyaborcyjnych. Aborcja jest dramatyczną ingerencją w integralność ludzkiego ciała – nie tylko płodu, czyli potencjalnego człowieka, także, a może przede wszystkim kobiety. Nie jestem fanatykiem ideologii „Pro Life”, ani jakiejkolwiek innej i nie sprzeciwiam się aborcji ze względów religijnych: dla mnie samodzielnie życie zaczyna się od pierwszego oddechu dziecka i przecięcia pępowiny. Przedtem „to coś” w środku jest kochaną bądź znienawidzoną jemiołą. Naturalnie, żeby doszło do pierwszego oddechu i oddzielenia od ciała kobiety, dziecko musi się urodzić. Skuteczna aborcja to wyklucza.
Podróże

Podróżujemy przez całe życie. Choć to życie stawia nam w tych podróżach ograniczenia. Przemieszczamy się najpierw w niewielkiej przestrzeni brzuszka mamusi, potem lądujemy w łóżeczku, nad którym porusza się kolorowy balonik, potem granice świata wyznacza nam jakiś kojec, wreszcie samodzielne pierwsze kroki stawiamy w obrębie dziecinnego – lub jakiegokolwiek – pokoju. Szeroki świat pokazują nam w wózku, czasem w nosidełku. Potem się usamodzielniamy i wędrujemy na podwórko, na ulicę, na miasto. I nie wiedzieć kiedy – cały świat staje przed nami otworem. Poznajemy go pieszo, na rolkach, rowerem, samochodem, samolotem. Mija piorunem przeznaczone nam ileś tam lat i trzeba się zacząć ograniczać. Już nie Szarm-el Szejk ani Mumbaj, tylko Kazimierz nad Wisłą albo Podkowa Leśna. Potem nasze miasto, w którym mamy ostatni meldunek, nasza dzielnica, nasza ulica, nasz dom, nasz pokój, nasze łóżko. Potem ostatnie podróże w głąb coraz mniej naszego ciała. No i tyle.
Ale przecież są ludzie, którzy do niedawna nie wyjeżdżali poza własną gminę. I niektórzy jeszcze dzisiaj nie oddalają się od swojego miejsca zamieszkania dalej niż na 30 km. W zasadzie do dobrego przeżycia swoich dni to kiedyś zupełnie wystarczało – wszystko co było do życia niezbędne znajdowało się na miejscu: dom, pole, sklepik, kościół, szkoła, czy szkółka… Ale człowiek, jako gatunek, reprezentowany przez osobników z psychicznym ADHD zawsze miał potrzebę dowiedzenia się o tym, co jest trochę dalej.
Tragedia zbójcy Gębona

Powoływanie się na tradycję w argumentacji bywa dość zawodne. Pięściaki, kamienne maczugi i dzidy z ostrzami z obsydianu jako podstawowe narzędzia człowieka funkcjonowały przez jakieś trzy miliony lat. Z komputerów korzystamy kilkadziesiąt lat. Nie znaczy to, że pięściaki, kamienne maczugi i dzidy są lepsze od komputerów. Inna rzecz, że to nie znaczy, iż komputery są bezwarunkowo lepsze. Spróbujcie zabić mamuta komputerem. Oczywiście, nie wszystko jest kwestią skali, ale skala też ma spore znaczenie. Podobnie jak wielkość. Mamut jest znacznie większy od jednego bita informacji. Ale mamutów zawsze było mniej na ziemi, niż bitów informacji. A teraz to nawet nie ma co porównywać. Wszyscy piszący o sztucznej inteligencji utrzymują, że mądrość swoją tworzy ona pozyskując, legalnie czy też nie, mnóstwo danych ze wszystkich zasobów znajdujących się w Internecie. AI zasysa do swoich zasobów pamięciowych prozę i poezję, mądre i głupie, prawdziwe i fałszywe, sonety Szekspira i piosenki Martyniuka, wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, Krótką historię czasu Stephena Hawkinga, pracę doktorską Patryka Jakiego i traktat o monadyzmie Leibniza. Wszystko, jak leci, w blisko 200 językach świata. I wybierając wedle własnych przykazań algorytmicznych to, co jej pasuje, buduje potem z tego odpowiedzi na nasze pytania. Kilka, a może już kilkaset milionów posiadaczy komputerów czy smartfonów codziennie żąda od rozmaitych sztucznych inteligencji, by korzystając z nagromadzonych w elektronicznych trzewiach zasobów wiedzy poinformowała ich o preferencjach erotycznych dyrektorki szkoły i prezesa partii, wybrała najlepszą kandydatkę na żonę, podała przepis na zupę cebulową, podpowiedziała, jak rozstrzygnąć problem głodu w Erytrei, rozwiązała zadanie z chemii, powiadomiła o różnicy między prostotą a prostatą, napisała dla Donalda Trumpa przemówienie dziękczynne dla sponsorów, które wygłosi na Placu Czerwonym w dwa dni po swoim zwycięstwie wyborczym i podpowiedziała Wojtkowi z VI B jaki liścik miłosny przesłać na Teamsie do Grażyny z ławki pod oknem.
A pomyśleć, że kiedyś Kornel Makuszyński pisał listy miłosne za swoich kolegów z klasy, otrzymując wynagrodzenie w postaci bułek z szynką…
Polityka szewska

W związku z oświadczeniem premiera Donalda Tuska o tym, że zamierza wielokrotnie zwiększyć polską obecność na granicy z Białorusią – zwiększyć w stosunku do tego, co było za czasów PiS-u – można się zastanowić nad tym, jak kiepsko niegdysiejsza opozycja była poinformowana o istocie migracyjnej presji w tym miejscu. Bo teraz o zagrożeniu ze strony Białorusi Tusk mówi tym samym językiem, co kiedyś PiS, tylko bardziej. Można przypuszczać, że oto jesteśmy świadkami nowej strategii Platformy Obywatelskiej, a przynajmniej jej przewodniczącego: ponieważ nie udało się pokonać PiS-u tak, że przestałby istnieć i grozić swoim powrotem do władzy i dalszej destrukcji Polski – należy więc wobec PiS-u zastosować strategię znaną ze wschodnich sztuk walki: wykorzystać siłę przeciwnika przeciwko niemu, wzmacniając tę siłę, dzięki czemu niezawodnie padnie na matę.
Al Capone

Wszyscy wiemy, że niegdysiejszy król amerykańskich gangsterów Al Capone, oskarżany o największe przestępstwa – morderstwa, napady, wymuszenia, korupcję, sutenerstwo, handel alkoholem za czasów prohibicji – trafił do pudła za zaległości podatkowe. Udowadnianie mu innych przestępstw było trudniejsze, bo zwykle posługiwał się w nich podwładnymi, bądź też całą organizacją przestępczą, w której rzecz jasna grał pierwsze skrzypce, ale sprawstwo kierownicze jest trudniejsze do udowodnienia niż brak kwitka potwierdzającego wpłatę podatku. Przed społeczeństwem można było się pochwalić, że Al siedzi, a że mu się należała czapa, i to wielokrotnie – było o tyle mniej wygodne do nagłaśniania, że gangster cieszył się wielką popularnością, jego rodzina i wojsko obejmowały tysiące osób, którzy koniec końców byli takimi samymi wyborcami jak porządni ludzie… Po odsiedzeniu ośmiu lat z zasądzonych jedenastu, Capone zamieszkał jako emeryt w swoim domu na Florydzie, gdzie siedem lat później zmarł na udar mózgu.
Kwaśny czwartek: Związki nadal niebezpieczne

Może nie jest to najlepszy czas na tę tematykę, ale wydaje się, że jest teraz nienajlepszy czas na wszystko. Zwłaszcza kiepskie czasy są dla ironistów… Dawno, dawno temu, kiedy w Egipcie już stały piramidy, a Jarosław Kaczyński był obiecującym młodym politykiem po przejściach (traumatyczne przeżycia z Księżycem!) można było żartować, że jedynym związkiem, jaki jest dla nowoczesnego człowieka nie do zaakceptowania, jest Związek Radziecki. Teraz nawet nie można tak mówić, bo tak mówią tylko komuchy i neomarksiści, a prawdziwy Polak-katolik zamiast radziecki musi mówić sowiecki, choć na szczęście do lekarza czy adwokata jeszcze chodzi po radę, a nie po sowiet. Inna rzecz, że jedyny związek, jaki ma go interesować, to powinien być związek sakramentalny. Chociaż podobno jakoś interesuje go coraz rzadziej. Nawet na Podhalu, gdzie przywiązanie do tradycji jest wciąż sakramencko duże, przemoc domową coraz częściej realizuje się bez związku z wiązaniem stułą. Raczej wiąże się paskiem od spodni.
Dwadzieścia lat później

Nie, nie będzie to recenzja ze znanej (niektórym) książki Aleksandra Dumasa, którego 222 rocznicę urodzin będziemy świętować 24 lipca. Jego ojciec urodził się na San Domingo (dziś: Haiti) jako syn francuskiego markiza de la Pailleterie i czarnej niewolnicy, Cessette Dumas – i przyjął nazwisko po matce. Pisarz był więc w jednej czwartej – nie wiem jak to napisać? Murzynem? Białym inaczej? Kolorowym? W swoich czasach (w moich też!) był najpopularniejszym pisarzem francuskim. Co nie zmieniało faktu, że w rasistowskiej Francji o jego pochodzeniu pamiętano i wytykano mu je, twierdząc, że jako mieszaniec nie ma prawa do bycia emblematem literackiej Francji. Już po opublikowaniu Trzech muszkieterów, Dwudziestu lat później, Wicehrabiego de Bragelonne, Hrabiego Monte Christo, Naszyjnika królowej, Królowej Margot (wszystko to czytałem z wypiekami na twarzy: nie było jeszcze Harrego Pottera…) rasiści czy zwykli zawistnicy atakowali go bez przerwy. W jednej z polemik odgryzł się pięknie, zwracając się do adwersarza:
- Tak, monsieur, mam jedną czwartą murzyńskiej krwi. Mój ojciec był mulatem. Moja babka – była Murzynką. Moja prababka była małpą. Ale mój ród zaczyna się tam, gdzie pański się kończy.
Bambuko

Nie pierwszy raz czuję się zrobiony w bambuko przez władzę; w zasadzie całe moje dorosłe życie tak się czułem. Ale teraz znów robi mnie w konia (po jakiemu bambuko znaczy koń?) władza, którą uważałem za jedyne remedium na PiS-owską smutę.
W tym roku przypada dwudziesta rocznica przyjęcia Polski do Unii Europejskiej. Z tego choćby powodu czerwcowe wybory do Europarlamentu powinny być świętowane jako szczególne święto eurodemokracji, w którym nasi przedstawiciele trafią do władz unijnych po to, by kontynuować pracę nad tym, co nas do tej Unii przyciągnęło – nad umocnieniem Polski w strukturze zachodniej Europy, nad pogłębieniem europejskiej integracji, bo jedynie ona zapewni nam dobre miejsce w historii, współczesności i przyszłości cywilizowanej części naszego kontynentu. Natomiast to, co obserwujemy na dwa miesiące przed europejskim głosowaniem powoduje, że w zasadzie przestaję się czuć euroentuzjastą. To znaczy – nadal czuję się Europejczykiem i od patrzenia na wschód dostaję heksenszusu. Ale obawiam się, że spoglądanie na Brukselę przez polską perspektywę (nie z polskiej perspektywy – perspektywa kiedyś oznaczała lunetę) powoduje, że obraz mam nie tylko niewyraźny, ale i zniekształcony.
Analiza mocy

W kolejnym odcinku smoleńskiady prezes PiS-u odstąpił od zwyczajnej dla siebie techniki insynuacyjnej, tylko wprost stwierdził, że w Smoleńsku Putin zamordował jego brata, który Putinowi przeszkadzał, dlatego musiał zginąć, a pomagał mu Tusk, dążący do osłabienia Polski dla interesu Niemiec. Co udowodnił Antoni. Dlatego Tuska trzeba obalić, by odzyskać silną Polskę i silny naród.
Te baliwernie transmitowały na żywo wszystkie ważne polskie telewizje, przy czym TVN24 tak niefortunnie, że aby wpuścić na antenę Kaczyńskiego, przerwał wpół zdania wypowiedź Izabelli Saryusz-Skąpskiej, córki Andrzeja, który zginął w katastrofie. Mówiła mądre, choć nieco przerażające rzeczy o postępowaniu „Antoniego”, a zamknięcie jej buzi przez dopuszczenie do głosu osoby, która będąc w opozycji wciąż, zdaje się, rządzi Polską odczułem szczególnie boleśnie, bo jej ojca znałem osobiście i bardzo lubiłem. A to, że Kaczyński nadal jest w Polsce najważniejszy, zdaje się nie tylko jemu. Mnie, niestety też.